środa, 20 lutego 2013

Przypadki nie istnieją

          Trwają ferie, przez co nie mam kogo hejtować i straciłam chwilowo życiowy cel. No może poza moim upierdliwym sąsiadem, który dzień w dzień równo o godzinie 13 wyciąga swój zajebisty sprzęt i zaczyna nim wiercić (to chyba jakiś rytuał), nieziemsko mnie to wkurwia, ale ma też swoje plusy, doprowadza mnie do otwarcia oczu i zwleczenia się z łóżka. Mam za dużo wolnego czasu, a o dziwo nie każdą wolną chwilę spędzam na oddawaniu się alkoholowi, co zmusza mnie do intensywnego myślenia, wspominania, a wręcz toczenia bitwy z własnymi myślami na przeróżne tematy. Zaczęłam się zastanawiać nad swoim życiem, a w szczególności nad wszystkimi czynnikami, które mogły się przyczynić do przemiany grzecznej dziewczynki (która niegdyś rozważała z mamusią teorie spiskowe otrucia Mickiewicza) w egocentryczną socjopatkę, której dziką przyjemność sprawia wyśmiewanie ludzi.  Może jakiś uraz z dzieciństwa? Zaczęłam się też tak zastanawiać (a propos walentynek) czemu dziewczyny lecą na chamów. Czemu zawsze, gdy miałyśmy do wyboru spokojnego, ułożonego chłopca i tzw. męską dziwkę, zawsze wzdychałyśmy do tego drugiego? Postanowiłam zrobić małe podsumowanie byłych niedoszłych, co by sobie jeszcze bardziej zjebać humor, chociaż przyznam ( wcale się nie chwaląc,) że walentynki zakończyły się nieoczekiwanie… Po prostu nieoczekiwanie. Przeanalizujmy męską psychikę, są niby tak łatwi, a tak trudni, co za paradoks. Od razu zaznaczę, że nie mam żadnego urazu i nie pisze tego jako feministka ani socjopatka. No ok, może jednak mam uraz, ale zajebiście miło się go leczy.  Moje problemy psychiczne zaczęły się w gimnazjum, kiedy to moja rodzicielka stwierdziwszy, że na pewno mam ADHD zapisała mnie na kurs tańca w nadziei, że się tam wymęczę i w końcu przymknę. Przechodziłam wtedy etap „ nienawidzę szkoły, klasy, rodziny, CIEBIE NIENAWIDZĘ W SZCZEGÓLNOŚCI i jeszcze raz nienawidzę mojej klasy” i był to najgorszy moment na odkrywanie prawdy o miłości. Niestety moja naiwna psychika upodobała sobie jako obiekt westchnień mojego instruktora tańca. Jak tak teraz patrzę z perspektywy czasu na moje nieudolne próby zwrócenia na siebie jego uwagi, za każdym razem zadaje sobie to samo pytanie: MÓZGU DO CHUJA PANA, GDZIE TY KURWA BYŁEŚ!? I co z tego, że miałam 13 lat a on 23 i tak miał mnie kochać! Dwa lata istnej gehenny, trzy zapisane pamiętniki, tysiące obmyślonych planów i wszystko na marne, no ale.. przecież każda hot 13stka tak ma, prawda?  W każdym razie czas mijał, a mój mózg powoli wracał na swoje miejsce, gdy nagle zostałam olśniona przez kolegę z kursu. Co prawda jeszcze wtedy byłam dość nieśmiała ( jeszcze nie wiedziałam jaką moc ma moja zajebistość) żeby się do niego odezwać, ale i tak wiedziałam, że MNIE LUBI. No bo niby czemu ktoś miałby MNIE NIE LUBIĆ HĘ? Czar prysnął kiedy na obozie tanecznym zostałam zdradzona z tępym, łatwym koniem. Chciałam mu za to podpalić wycieraczkę, ale w akcie buntu wypaliłam paczkę fajek po czym rzygałam przez pół nocy fantazjując przy tym jak tańczę salsę bachate na jego pogrzebie.
Potem wygrałam los na loterii i spotkałam Ciccio. Wyleczył mnie z chorego zauroczenia go go dancerami i w końcu poczułam, że żyję. O wow, to rośnie! (Może szok miejscowych Italianów, na wieść że Polacy mają już w sklepach coca colę i papier toaletowy pominę...)  Zaznaczam, że nie był starym zboczeńcem tylko wesołym chłopcem w moim wieku. Spędzaliśmy razem każdą przerwę i wieczór, urocze. W każdym razie to co dobre szybko się kończy, a co chujowe trwa wiecznie więc, nastał czas powrotu do Polski i znowu wszystko zrobiło się szare i zimne (zwalmy to na zmianę klimatu).

W liceum w końcu spotkałam ludzi takich jak ja, a przynajmniej tak mi się wydawało za każdym razem kiedy byłam w stanie słodkiej nieważkości. Proste powtarzające się schematy i te same przeplatające problemy i jakże proste rozwiązania. Upijmy się i bawmy! Pytanie, a co teraz?

a)zawsze się sobie podobali i  będą ze sobą (prawdopodobieństwo bliskie zera)
b) na siłę będą ze sobą przez chwilę (takie tam dla pozorów przyzwoitości)
c) ona zagubiona i wykorzystana, w szale upokorzenia i straconej godności wyzwie go od męskich dziwek (czemu mi się to kojarzy z Alfą?)
d) on w celu dowartościowania się i zabłyśnięcia nazwie ją łatwą i  pochwali się kolegom
e) SĄ DOROŚLI! (oboje udadzą ze się nie znają)

W każdym razie nie wiem czy to chęć dorównania zagranicznym serialom ( swego rodzaju pozerstwo i kompleks) czy po prostu życie naprawdę jest takie pojebane. Te emocje, ta adrenalina, to oczekiwanie czy Adamo zdradzi Anę  z Alessandrą i co powie Evie Tomasso o Giannie po pijaku? Podoba mu się czy ma ją za idiotkę? Czy Ceclilia naprawdę ma gołe zdjęcia Matiasa? Czy Pietro usłyszał co mówiła o nim Agnese? Czy Paolo naprawdę zada Giussepinie takie same rany cielesne jak ona jemu psychiczne?  Czy nauczycielka fizyki ma romans z uczniem i śpiewa codziennie rano we gonna fight, fight for this love (niestety nie wyglądała jak Cheryl) tańcząc do tego z pałką ebonitową? Ambrogio założył się z Bartolomeo o Rose?!
Ciągłe powtarzanie tych samych błędów niszczy psychikę. Zaczęłam się zastanawiać po chuj ktoś pisze książki o utopijnej miłości, aż po grób i kręci denne komedie romantyczne, które nie maja nic wspólnego z prawdą? Dziewczynka żyje w słodkiej nieświadomości  dorasta na takich idiotycznych ideałach, potem idzie do gimnazjum/liceum i.. bum! Okazuje się, że żeby przetrwać wśród chcących wykorzystać cię chamów i gburów musisz być pewną siebie, niezależna suką niezdolną do empatii. Na siłę spróbowałam szczęścia z przyzwoitym chłopakiem nudnym jak.. Po prostu nudnym i na tym słowie zaczyna się i kończy jego charakter. Była to gehenna gorsza od wieści, że chłopak który mi się  podoba wyruchałby nawet węża, bo jest chujem. I tak też zrobił. Bo jest przecież ZAJEBISTY. Chociaż  w sumie to odnoszę wrażenie, że nigdy nie mógł się zdecydować czy ma wyjebane, żyje chwilą i jest szczęśliwym hedonistą czy jest aż tak zagubiony i rucha węże po to żeby nie myśleć, pocieszyć się i dowartościować. Reszta napotkanych osobników płci męskiej już żadnego głębszego wpływu na mnie nie miała i za pewne mieć nie będzie, ani Pseudohokeista ani Tap Feszyn Artist ani KSU Fan, amen. Ależ ja jestem zgorzkniała, ależ to było słabe i nudne. Powinnam to podsumować jednym prostym zdaniem: Nienawidzę was wszystkich.

 A tak naprawdę to w końcu obejrzałam 8 sezon Dr Housa, a zakończenie mnie okrutnie rozczarowało. Nie tak miało być, musiałam się wyżyć, a to był własnie mój protest. Dziękuję za uwagę.

Kochajmy się!








Omega

sobota, 9 lutego 2013

Zbiór rzeczy, które mnie wkurwiają

          Ostatnimi czasy skupiłam się w swoich postach głównie na swojej osobie, co zresztą z naturą narcyza i osoby skrajnie próżnej czyniłam z dziką przyjemnością. W zasadzie nawet wpis dotyczący mojego lebiodctwa życiowego był pewnym aktem hymnu pochwalnego do siebie samej... W ramach zadośćuczynienia postanowiłam więc poświęcić teraz moją uwagę czemuś, co nie jest mną, a mianowicie tylko przedmiotom tudzież osobom z mojego otoczenia. Żeby jednak nie było zbyt uroczo, skupiłam się wyłącznie na ich ... wadach. A wszystko to zebrałam w wypunktowaną listę, o wdzięcznej nazwie: "Zbiór osób i rzeczy, które mnie wkurwiają". No to c'm'on.

1. Papierosy. Teraz pewnie wiele osób wyda z siebie okrzyk przerażenia: "wtf?!", ale jednak, to prawda. Śmierdzą. I osoby, które je palą, potem też śmierdzą. Są drogie. I powodują te różne straszne rzeczy, którymi nas kłują w oczy ich opakowania. Nie wspomnę o zmarszczkach. Mówiłam już, że śmierdzą? No i kaszle się po nich niebotycznie, a przynajmniej ja zawsze kaszlę, a potem muszę udawać, że to tylko przeziębienie. I mimo tego wszystkiego, są tak zajebiście smaczne. I nawet jeżeli to tylko efekt działania mojego umysłu czy zwykłe  placebo, to zawsze mi się wydaje, że rozładowują stres i napięcie - w końcu nie ma to jak fajeczka przed egzaminem, albo po kolokwium.... Do tego tak idealnie pasują do niemal każdej sytuacji życiowej - jak powrót z uczelni to najlepiej z fajką. Droga na uczelnię też z fajką jakoś szybciej przebiega. Nie wspomnę już o każdej imprezie, w końcu nigdy tak dobrze się nie pije piwa tudzież innych napojów wyskokowych, jak wtedy, gdy ma się ten dymiący patyczek w ręce. A najlepiej się pali na spotkaniach z przyjaciółmi - przed szkołą, przed uczelnią, na balkonie podczas domówek. W końcu rozmowa ze znajomymi jest zawsze świetna, ale o ileż ŚWIETNIEJSZA jest, jeśli jest to wyjście na papierosa. To podczas takich wyjść można poznać najskrytsze sekrety swoich towarzyszy-palaczy. Poużalać się na swój los. Powspominać dawne czasy. Cokolwiek by to nie było, zawsze ma jakiś taki, może odrobinę menelowaty, ale jednak niepowtarzalny urok. I to mnie właśnie najbardziej wkurwia - jak rzecz, która jest tak zajebista, może mieć równocześnie tyle wad?! Stąd też od paru lat prowadzę ze sobą nieprzerwalny konflikt wewnętrzny, próbując znaleźć jakiś punkt dominujący pośród tych wad i zalet. A że zwykle, głównie pod wpływem alkoholu, szalka ta jakoś tak się przechyla na rzecz zalet, to moje starania do rzucenia palenia, ograniczają się zwykle do jego... ograniczenia. I tu może zacytuję słowa Marka Twaina, które idealnie opisują moje dążenia: "Nie ma nic łatwiejszego, jak rzucenie palenia. Robiłem to już setki razy". Dokładnie.
2. Alkohol.  Tutaj w zasadzie to co wyżej, tylko "kaszel" zastąpiłabym "kacem mordercą", "zmarszczki" - "milionem wysłanych nieprzemyślanie sms-ów", a co do ceny... no tak, jeśli chodzi o pewne trunki mają one zdecydowaną przewagą nad fajkami. Ze względu jednak na to, że jestem świeżo po imprezie, wolę zakończyć na tym ten temat i przejść do kolejnego aspektu.
3. Tajemnicza A.  No wreszcie nadeszła na nią pora! Nie wiem czy jeden podpunkt wystarczy, żeby opisać całe... bogactwo... jej osobowości i zachowania, ale potraktujmy to jako wstęp do naszych kolejnych  wnikliwych rozważań na jej temat. W każdym razie, osoba ta cechuje się niesamowitą pewnością siebie, która jest całkowicie nieproproporcjonalna w stosunku do poziomu jej IQ. Jej udawania "wielce wykształconej i jakże yntelygentnej" osoby i próby moralno-filozoficznych wywodów, głównie w towarzystwie przystojnych przedstawicieli płci męskiej (chociaż w zasadzie nie przystojnych.... KAŻDYCH przedstawicieli płci męskiej) zwykle wywołują u mnie i Omegi skrajne zażenowanie - co jednak jest najdziwniejsze, odbiorcy jej słowotoku zwykle traktują go całkowicie poważnie i wierzą, że ona jest faktycznie taka oczytana, i taka obeznana w świecie.... Do tego wszystkiego dochodzą jej opowieści, (niekiedy powtarzane pary razy dziennie, tak jakby miała włączoną jakąś funkcję typowej MP3: "po przesłuchaniu piosenki, niech będzie grana jeszcze raz - po opowiedzeniu historii o swoim kolejnym podboju miłosnym, opowiedz ją jeszcze kilkanaście razy, aż do porzygu, bo wszyscy już zdążyli zapomnieć, o czym mówiłaś 5 minut temu, repeat, repeat."), których morał zawsze jest taki, że jest ona piękna, uroczą i błyskotliwą osobą, że (dziś) zakochało się w niej tysiące, ba, miliony mężczyzn, niestety przez swój obowiązek moralny musiała ich wszystkich odrzucić, a w każdej z tych sytuacji wyróżniła się niebywałym obyciem i poczuciem humoru. Chociaż w jej przypadku raczej "chumoru" - mówiłam już, że ta inteligentna i oczytana kobieta ma pewne problemy z ortografią? .Do tego wszyskiego wykazuje kurewsko-irytujące zapędy do krytyki wszystkich wokół siebie, głównie poprzez użycie kontrastu wobec siebie samej: "Bo ty jesteś taka tępa i brzydka i w ogóle jakaś nieprzystosowana do świata...Nie to co JA - bo JA to kiedyś.....", szczególnie w sytuacjach, gdy ma szerokie grono widzów wokół siebie i nadzieję, że to jakoś poprawi opinię na jej temat w oczach innych albo może własną samoocenę... Mogłabym tak wymieniać i wymieniać, jednak żeby całkiem się nie wkurwić, opiszę już tylko jej jedną cechę charakteru, która niestety szczególnie ciąży nam podczas każdego spotkania czy większej imprezy - ta "diva" i "sexbomba" uwielbia podrywać wszystko co się rusza. Nieważne, czy to 30-stoletni dj (żonaty), czy może młodociany psychopata, który lubi rzucać groźby, że najpierw zabije siebie, a potem zabije swoich znajomych (no, konkretnie to mnie), pokroi na kawałki i zje (dokładnie w takiej kolejności). Nieokrzesanym i długowłosym towarzystwem, które bierze prysznic średnio raz na miesiąc też nie pogardzi, wiek tu w zasadzie nie gra tu większej roli - jakby poznała jakiegoś "hot 10-latka" to myślę, że nie omieszkałaby wykorzystać na nim swoich podrywów, głównie po to, żeby później opowiadać wszem i wobec:"ech, i kolejny nieszczęśnik się we mnie zakochał...". A co do tych metod podrywu.... Wymienię tu tylko szczypanie we wszelkie części ciała, kopanie, bicie, popychanie... i może na tym poprzestanę. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że spędzamy z nią dość sporą ilość czasu - sama nie wiem, czy to znów kwestia melancholii związanej z latami szkolnymi, podczas których się zapoznałyśmy, czy może jakiś wrodzony masochizm... Cieszy mnie jednak przy tym wszystkim jedna, choć głupia myśl - mimo tego, że nasza Tajemnicza A. zawsze jest w centrum zainteresowania (albo raczej tylko tak jej się wydaje), w MOIM rankingu zajęła zaledwie miejsce trzecie. He he.
4.  Mężczyźni.  No tak, to dopiero temat rzeka. Od razu jednak chcę zwrócić uwagę na fakt, że nie jestem żadną jebaną feministką, bo ja uwielbiam płeć męską i nie wyobrażam sobie bez nich życia. Mimo tego, jakimi są burakami i gburami. A może właśnie dlatego...? W ogóle jestem zdania, że określenie "feministka" w dzisiejszych czasach to tylko wyraz jakiegoś pozerstwa, głównie wyrażany przez kobiety, które zostały boleśnie zranione przez jakiegoś niedoszłego ukochanego, i teraz w ramach odwetu wobec tego podłego świata postanowiły sobie nagle być FEMINISTKAMI, i w ten sposób przejąć rolę nie tych odrzuconych a odrzucających. Zawsze to trochę lepiej brzmi, cwaniary. Myślę jednak, że w sytuacji, w której znalazłyby obiekt swoich westchnień, który tym razem odwzajemniłby ich uczucia, zapomniałaby o swoich wszystkich wzniosłych ideach, i biegałyby za tymże obiektem, z przysłowiowym motorkiem w dupie. Możliwe, że są wyjątki, jednak jak wiadomo, potwierdzają one tylko regułę. Coś o tym wiem - sama kiedyś uważałam się za feministkę. Taka moja mała dygresja. W każdym bądź razie, w podpunkcie tym nie chcę się skupiać na WSZYSTKICH mężczyznach, tylko na pewnej części, która doskonale reprezentuje wszelkie te ich najbardziej irytujące cechy, a równocześnie jest grupą, z którą niestety miałam najwięciej do czynienia w ciągu mojego 20-letniego życia. Osobą, która jest w zasadzie uosobieniem wszystkiego, co mnie u mężczyzn wkurwia jest mój były- niedoszły, Jebany Erotoman i Pseudointelektualista. I w zasadzie już w tym przydomku zawierają się jego najbardziej wkurwiające cechy. Jeśli chodzi o pierwszą... łatwo się domyślić. Gdyby jednak kierowała nim tylko jakaś dzika żądza sexu to może bym to przetrwała - ale najgorsze było to, że 3/4 naszych spotkań stanowiły jego opowieści na temat SWOICH erotycznych podbojów. "A taka jedna to próbowała zdobyć nade mną przewagę w łóżku. Ale jej się nie udało, jakoś mnie to nie dziwi, he he. A łącznie ich ile było? Nie pamiętam, za dużo żeby liczyć", i wszystko mówione tym takim pseudo-nonszalanckim tonem, w którym jednak łatwo było dostrzec desperackie pragnienie zaimponowania i ukrycie swoich własnych.... niedoskonałości? Jakiś uraz z dzieciństwa? Brak uznania? A może kompleks własnego ZBYT MAŁEGO wyznacznika męskości? Lepiej nie wnikać. Ogólnie 4/4 naszych spotkań polegały na jego opowieściach o sobie. O swoim geniuszu, o swoich licznych zainteresowaniach i o trzech kierukach studiów, których się podjął (a każdy tak marny, że nie znalazł zatrudnienia w żadnej z tych dziedzin). A wszystko przerywane przez cytaty z jakichś encyklopedii albo złote myśli, których prawdopodobnie nauczył się na pamięć, żeby szpanować swoją wiedzą przed takimi naiwniarami jak ja. Co druga wypowiedź brzmiała więc mniej więcej tak: "Zaiste de facto można to pojęcie ująć w ten sposób... Z punktu widzenia behawiorystów problem ten ma jednak bardziej dualistyczne przesłanki, azaliż. A widziałaś jak ta kelnerka się na mnie patrzy? Brałaby mnie tu i teraz jak dziki zwierz, gdybym tylko kiwnął palcem. De facto. O czym to mówiłem?" No właśnie - niekończące się opowieści o tym, jakie ma niesamowite powodzenie u płci przeciwnej - nawet jeśli to była prawda, to niekoniecznie chciałam o tym słyszeć. Przytoczę tu może jedną sytuację, gdy po jakiejś półtorej godziny opowieści, tym razem dotyczącej jego nieopisywalnego bogactwa i fortuny (jednego mu nie można zarzucić - braku wyobraźni), zaczerpnął oddech i po sekundzie ciszy powiedział, że teraz on chce mi zadać pytanie. We mnie już zadrżało serce, już urosła nadzieja, że wreszcie dopuści mnie do głosu, że interesuje go też to, co ja chcę przekazać... I wtedy usłyszałam: "Co jeszcze chcesz o mnie wiedzieć?".
       Ostatnio zaś spotkałam się z facetem, który nie dość, że wykazał większość tych cech + zdecydowanie nie grzeszył urodą, to jeszcze w międzyczasie popisywał się jakimiś swoimi pseudo-buntowniczymi poglądami, które głównie opierały się na tym, że on jest poligamistą i nie wyznaje instytucji małżeństwa (patrzyłam na niego z szeroko otwartymi oczami i miną wyrażającą: "Naprawdę znasz kobietę, która chciałaby za ciebie wyjść?"), a po tym wszystkim nastąpił wykaz warunków, skierowanych w moją stronę. Prawie jak jakiś cyrograf, który powinnam była podpisać krwią. Brzmiały one mianowicie tak, że jakby ten Bóg Sexu i Władca Świata CHCIAŁ ze mną być, to od razu ostrzega, że może mieć inne dziewczyny poza mną, tak jak i ja mogę mieć innych facetów. Bo on się nie może ograniczać. Powinnam była mu odpowiedzieć wtedy: "Nie dzięki, rolę dziwki przyjmuję tylko na weekendy w nieparzyste tygodnie miesiąca", zamiast tego jednak dyplomatycznie wykręciłam się od kolejnego spotkania "rozbieżnością charakterów i poglądów na życie". Uff. Po tym wszystkim powinnam całkowicie stracić wiarę w ludzkość i ograniczyć się do platonicznej miłości do jakiegoś aktora filmowego, mimo tego ja wciąż wierzę, że są na świecie normalni, przyzwoici, przystosowani społecznie mężczyźni, z wskaźnikiem ego równym wskaźnikowi ich inteligencji. Bo wiara góry przenosi, nadzieja umiera ostatnia, a że nadzieja matką głupich, to już pomińmy milczeniem - amen.
               Myślałam, żeby wspomnieć jeszcze tu o moim psie, który jakoś idealnie wpasowuje mi się w schemat irytująco-wkurwiających rzeczy, jednak tym razem się powstrzymam, ze względu na jego dość sędziwy wiek. Zamiast tego, jako podsumowanie rzeczy wywołujących u mnie obłęd wymienię tu na koniec telefony z ekranem dotykowym. Zaledwie wczoraj zostałam obdarowana tym cudem techniki (do teraz się zastanawiam, czy to był jakiś akt zemsty na mnie, czy bezprzyczynowa złośliwość), a ja już zdążyłam zadzwonić przypadkiem do 4 osób i uruchomić milion pięćset niechcianych aplikacji, na koniec zaś mój wspaniały nowy telefon pierdolnął mnie kantem w głowę w środku nocy, gdyż nierozsądnie położyłam go przed snem na oparciu łóżka, a on akurat o 3 nad ranem postanowił się zsunąć... Niewiele brakowało do zatrzymania u mnie akcji pracy serca. Za to jednego sms-a pisałam dziś całe 15 minut. Ale może to już kwestia mojego upośledzenia wobec postępu cywilizacyjnego...
                No dobra, koniec tego dobrego na dziś, już wystarczająco sobie podniosłam ciśnienie. Idę leczyć kaca, a kolejny post - coming soon.

                                                                                                                                                      Alfa

piątek, 1 lutego 2013

Ballada o Tomku

         Wciągnął mnie wir sesji, a ściślej mówiąc (i wcale się nie chwaląc) to ja wciągnęłam sesję. Zaliczenie matematyki w pierwszym terminie traktuje za nie lada sukces, i nie chodzi o to, że zależy mi na opinii kujona czy na jak najwyższych ocenach, po prostu musiałam sobie coś udowodnić. Przez cały okres trwania liceum byłam skrajnie tępiona przez moją nauczycielkę matematyki, nazwijmy ją… Monstrualna Dzi - jeden z moich demonów przeszłości. Od kiedy sięgam pamięcią miała do mnie wąty, zawsze wszystko moja wina, zawsze kiedy ktoś czegoś nie umiał zrobić przy tablicy, brała mnie. I nie dlatego, że miała nadzieję, że to rozwiążę, nie, ona doskonale wiedziała, że za huja tego nie tknę,  chciała po prostu sobie poparskać, postękać, pocharczeć i mnie publicznie zgnoić i wyszydzić. Kiedy więc dowiedziałam się o ocenie z egzaminu, miałam ochotę biec do niej jakieś 160 km i krzyknąć look at me now, BITCH
Z chemii w sumie było podobnie, nauczycielka oprócz poprawiania włosów (których de facto nie miała) i powtarzania w kółko, głosem srającego kota ‘’but-1-ol, but-2- ol’’, nie robiła nic. I to maja być nauczyciele?! Pedagodzy? Elita intelektualna? Oni powinni podsycać tlącą się w każdym człowieku miłość do benzenu, powinni wzbudzać pożądanie do uzgadniania reakcji, ekscytację czy tym razem wytraci się lustro srebrowe czy ceglasto-pomarańczowy osad, ale nie bo po co, łatwiej zniechęcić i zanudzić na śmierć. W kilku liceach w moim mieście była moda na zwracanie się do nauczycieli per profesorze. Jak już mamy być tacy ę ą to proponowałabym małe uściślenie: panie profesorze MAGISTRZE, co by pamiętać, że do tytułu profesora brakuje im jednak kliku publikacji naukowych. No, ale to przecież mały szczegół.
 W każdym razie Pan Tomasz jest inny.  Zaiste jest jak gejzer, tryska strumieniami wiedzy na wszystkie strony, każdy może się w niej skąpać i zasmakować. Pamiętam na ostatnim wykładzie z matematyki, kiedy tak siedziałam wpatrzona w niego, a on siedząc na swoim biurku gapił się tępo w podłogę i bawił długopisem.. Cały czas miał na sobie czarny, długi płaszcz, ani na chwilę go nie ściągnął. Nawet tak się zaczęłam zastanawiać… A może on pod nim nic nie ma? Może na wykładach to potulny misiaczek intelektualista, a w głębi duszy szalony ekshibicjonista? Może idąc nocą przez park upatruje sobie jakąś samotną, starszą kobietę po czym podbiega do niej, zamaszystym ruchem rozpina płaszcz i krzyczy głosem psychopaty „
haa mam cię!” ? Ach, Panie Tomaszu, gdyby był Pan tylko o jakieś 80 lat młodszy to brałabym Pana rękami i nogami. 
W każdym razie z fantazjowania o jego wielkim, potężnym, nabrzmiałym geniuszu matematycznym wybudził mnie pewien pretensjonalny, piskliwy głosik „dlaczego nic nie zrobiłaś z moim sprawozdaniem, co z ciebie za koleżanka, co ja teraz zrobię?!” Słowa te stawały się coraz głośniejsze, coraz dobitniej we mnie uderzały, a moja irytacja w ekspresowym tempie rosła. Ja pierdole znowu jakieś wąty. Odwracam się i widzę wbite w siebie wybałuszone oczy mojej koleżanki (tej samej która nie umie używać kalkulatora). Bo ja jako jedyna z mojej podgrupy ruszyłam dupę w przeddzień wystawiania ocen do doktorka Nieogara, żeby się dowiedzieć co z moim zacnym sprawozdaniem. A propos, przypomniało mi się, jak kiedyś na zajęciach prowadzonych przez niego czekaliśmy na nagrzanie próbki godzinę, po czym miał nam pokazać jakieś zajebiste doświadczenie. Niestety po wyciągnięciu próbki z pieca potknął się, a próbka wylądowała w stojącym obok wiadrze z wodą. Cóż, taka tam dygresja. Oczywiście sprawozdanie było źle, brakowało jakiegoś wykresu, danych, zresztą mniejsza z tym. Jako że przyjechałam to pomógł mi je poprawić i mi je zaliczył (mój urok osobisty). No, ale niestety większość mojej grupy miała niezaliczone i to oczywiście moja wina, bo powinnam tam siedzieć i poprawiać sprawozdania każdej z moich peudokoleżanek, a jakże. Bo nie mają mózgu i nie dotarło do nich, że nawet jeśli się ma dobrą średnią, ale nie ma się zaliczonych wszystkich sprawozdań to nie jest się zwolnionym z egzaminu pisemnego. No po prostu się wściekłam, dziewucha zaczęła drzeć na mnie ryja, zrobiła ze mnie przy wszystkich jakiegoś pierdolonego kujona, który dąży do celu po trupach. Pretensje w stylu: to był mój lizak, ja go tu położyłam ty mi go zjadłaś! Czemu mam wrażenie, że otaczają mnie sami idioci? Czyżby to była prawda? Poza tym pannie i tak zwolnienie z egzaminu nie wchodziło, więc nie wiem o co tyle krzyku. Ostatnio wszyscy mnie wkurwiają. A już najbardziej wkurwiają mnie ludzie, którzy nie umieją chodzić. Przepychają się, podłażą pod nogi, idą, idą, nagle się zatrzymują i kręcą w kółko jak pojebani, próbuję ich wyminąć z prawej nie da się, z lewej też nie. Kurwa! Albo w autobusach, minuta do zatrzymania się na przystanku, a ci już: gotowi do startu, start! RUSZYLI! Pchają się do tych drzwi, taranują, mówię, że ja też tu kurwa wysiadam, ale nie, bo to oni muszą być jak najbliżej drzwi żeby im ten pierdolony autobus czasami nie odjechał.
 Na koniec przypomniało mi się coś jeszcze co mnie wielce zażenowało w ostatnim czasie. Moja znajoma tzw. Tajemnicza A, zdała egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem, kiedy JA męczyłam się aż cztery! A ta według której 15 dzielone na 3 to 4,coś zdała ot tak! No cóż, zawsze wiedziałam, że ma świetne zadatki na tirówkę. To znaczy kierowcę tira, chciałam powiedzieć.
Musze się odprężyć i skutecznie zresetować, o tak, zasłużyłam na to. Pora zdobywać świat z Alfą.





                                                                                                                                                                            Omega

wtorek, 22 stycznia 2013

O głupocie (własnej)


                Jestem lebiodą życiową. W ciągu mojego stosunkowo nie tak długiego, 20-letniego życia, zdążyłam już złamać sobie rękę (ale nie tak zwyczajnie, że gips i po sprawie - z takimi efektami specjalnymi, które wymagały operacji i tygodnia spędzonego w szpitalu...- a zdarzyło się to na jakże niepozornym wf-ie, ha, kto tak jeszcze potrafi, bitchess?!),  załapać parę "wybić" palca, skręceń tudzież stłuczeń wszelkich innych części ciała, o milionach siniaków, zadrapań i czterech szwach nad lewą brwią już lepiej nie wspomnę. Zważywszy na to, że w zasadzie nie uprawiam żadnego sportu (chyba że do dyscypliny sportowej mogę zaliczyć mój codzienny (przymusowy) "jogging poranny",  kiedy mam 3 minuty do przyjazdu autobusu i świadomość, że kolejny nadejdzie za 15 minut), jest to pewnego rodzaju wyczyn. W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdarzyła się jednak kumulacja moich wszelkich wypadków życiowych. Pierwszym z nich, zapowiadającym nadchodzącą serię niefortunnych zdarzeń, był sromotny upadek podczas mojego typowego rozpaczliwego joggingu porannego - już za parenaście minut miałam mieć kolokwium z literatury niemieckiej, a że tylko wcześniejsze pojawienie się na mej zacnej uczelni i zajęcie ostatniego rzędu mogło mnie uratować przed dwójową zagładą, musiałam ratować się biegiem. Warunki atmosferyczne + wysokość moich butów + moja ogólna sprawność ruchowa zdecydowanie nie sprzyjały jakiemukolwiek wysiłkowi fizycznemu. Ale ja,  w duchu werterowskiej desperacji i faustycznej wytrwałości (o której to już za chwilę miałam pisać na kolokwium, biorąc pod uwagę optymistyczną wersję, że zdołam się na nim pojawić) nastawiłam się, że zdążę na ten cholerny autobus numer 19, za WSZELKĄ JEBANĄ CENĘ. I faktycznie - zdążyłam. Jednak po drodze zaliczyłam taką glebę, że na moich rajstopach pokazała się dziura wielkości Jeziora Bodeńskiego (co mnie podkusiło, żeby brać wtedy rajstopy?!), ręce, (twarz prawdopodobnie też) miałam całe w błocie, którzy niektórzy zwą śniegiem, a kolano do teraz mnie boli kiedy usiłuję je zgiąć... Resztę drogi na przystanek żułam rozpaczliwie fragment bułki, który wepchnęłam sobie do ust przed wyjściem z domu (bo przecież niezdrowo jest uprawiać sporty na pustym żołądku) a przez zęby (i poprzez kawałki pomidora) powtarzałam mechanicznie: kurwa, kurwa, kurwa. Temat zdumionych spojrzeń osób, które towarzyszyły mi w tamtym autobusie, a później na uczelni i ich min może lepiej pominę - choć zdecydowanie był on bezcenny. Gdy już myślałam, że los mi oszczędzi wrażeń na kolejny rok, znowu sobie ze mnie zakpił, w pewien niepozorny piątkowy wieczór. Stałam sobie mianowicie na 4 stopniu schodów w moim domu (po których, sumując, przeszłam już pewnie jakieś parędziesiąt tysięcy razy) i myślałam o czymś zapewne bardzo pięknym i nieziemskim (pewnie o tym, że już zbliża się pora obiadu), bo tak bardzo się zatraciłam w tej boskiej wizji, że zapomniałam, że stoję na schodach. Sama nie rozumiem, jak to się mogło wydarzyć, naprawdę. W każdym razie zamiast w dół, zrobiłam krok do przodu, co spowodowało moje stoczenie się na ziemię i tak jebany hałas, że pewnie całe osiedle się zastanawiało, czy to nie Apokalipsa nadeszła, tylko odrobinę spóźniona. Siedziałam tak na podłodze i zastanawiałam się co ze mną nie tak (jeszcze wtedy mogłam siedzieć), a moja cała rodzina usiłowała się uspokoić, bo pewnie już przewidywali, że będą zbierać moje zwłoki, czy coś. W każdym razie mam siniaka na pół mało szlachetnego miejsca, a pisanie tego wpisu w pozycji siedzącej sprawia mi NIEOPISYWALNY ból. I choć zdawałoby się, że to już koniec moich przygód, to nie doszłam jednak do momentu kulminacyjnego. No więc jakiś czas temu wybrałam się na mini melanż ze stałym gronem, tzn. Omegą i Tajemniczą A (przypadkiem trafiłyśmy na zbiorowisko "krejzolskich" hot 16-stek, które całą imprezę robiły dzióbki do aparatu przy dźwiękach Justina Biebera w tle). Poza jednak typowymi "skutkami fizycznymi" wyjścia jak bóle głowy i ogólne poczucie Weltschmerz, pojawił się kolejny, dotąd rzadko widywany, efekt poimprezowy - mianowicie wielka czerwona plama na pół pleców. Tym razem od razu wiedziałam co do niej doprowadziło - podczas naszego szaleńczego tańca (prawdopodobnie leciało "ona tańczy dla mnie") i skakania w kółeczku, zadziałała na mnie jakaś tajemnicza siła odśrodkowa (choć to może była jednak siła od-alkoholowa, ciężko stwierdzić), odbiłam się z impetem od towarzystwa i wpadłam prosto w ramiona jakiejś laski, która niosła czajnik z wrzątkiem... Po moim krzyku "palę się!" okazało się, że jednak to tylko małe oparzeniem a ja mogłam wrócić w jednym kawałku i bez strat skórnych (skórzanych (?)) do domu. Przy tym wszystkim muszę się jednak pochwalić, że mimo lodowiska na ulicach nie wyjebałam się się jeszcze ani raz, a więc jednak jest jaka sprawiedliwość na tym świecie - no chyba że po prostu mam czekać na dzień, w którym po poślizgu zrobię cztery piruety, dwa salta i szpagat, a po upadku wyląduję na swojej własnej głowie, czy coś.
                        Sama nie wiem po co ten wpis - może chciałam wyrzucić z siebie cały ten ból, tym razem nie tylko psychiczny ale głównie fizyczny ostatnich dni, albo zjednać się z tymi, którzy też cierpią na Chroniczny Zespół Niedorozwoju Ruchowego (no proszę, przecież na pewno nie cierpię na ten problem sama...), ewentualnie powiedzieć wszystkim tym, którzy uważają mnie za skończonego frajera i sierotę że.. tak macie rację! Miłego czytania, nie-czytania też.
                                                                                                                                                             Obolała Alfa 

środa, 16 stycznia 2013

Wśród planktonu

           Jakiś czas temu wróciłam z mojego ciepłego domku do Miasta Brudów i Wyrąbanych Chodników i doszłam do wniosku, że ten rok wcale nie będzie lepszy niż poprzedni.  Przecież nie będę się do wszystkich uśmiechać bez powodu jak idiotka, ani komplementować obioru moich koleżanek, który mi się w żadnym razie nie podoba, nie będę też rżała jak koń z infantylnych żartów i opowieści psiapsiół z grupy, tylko po to żeby nie odstawać (inność zawsze spoko).  Postanowienia noworoczne są dla frajerów z przerostem ambicji nad możliwościami, jak coś się chce postanowić to żadna data, ani wydarzenie nie powinny mieć na to wpływu. Dlatego też wraz z nadejściem nowego roku nie obiecałam sobie, że rzucę palenie. I tu nie chodzi o to, że mam słabą wolę, po prostu nie chce rzucić i nie wiem czemu w huj zmartwionych ludzi się o to czepia. Znalazła się bezinteresowna Armia Ratowania Płuc zbawiająca świat. Lubię palić, a poza tym wcale nie palę często. Tylko okazjonalnie. W przerwach miedzy zajęciami, w drodze na przystanek, w drodze z przystanku, w drodze ze sklepu… W ogóle w drodze.
                 W każdym razie ledwo wysiadłam z autokaru, już się wkurwiłam. Śnieg padał jak pojebany, wiatr zapierdalał z prędkością 100/h, było zimno, ślisko i ciemno. Myślę sobie spoko mam tylko przeciągnąć walizkę przez peron do galerii handlowej, potem hop na ruchome schodki i będę pod przystankiem. Zaznaczę, że walizka kilkakrotnie przewyższała mój własny ciężar, no ale zawierała bardzo cenny towar, było to JEDZENIE na całe dwa tygodnie. Co się okazało, jak zwykle musiałam mieć pecha, jakże by inaczej, przecież to już taka tradycja. Przejście przez galerię zamknięte. Nie pozostało mi nic innego jak wyciągnięcie tej pieprzonej walizki przez zwykłe schody. Jako że wzięłam sobie do serca rady bardziej doświadczonego ode mnie satyryka i publicysty odnośnie monotonii, to teraz będzie małe zaskoczenie - akcent optymistyczny. Wyobraźcie sobie, że wcale nie pomyślałam wtedy ja pierdole, litości.  Wręcz przeciwnie, uśmiechnęłam się i pomyślałam, ale fajnie w końcu wyrobię sobie bica. Po czym z morderczym wysiłkiem, ale z uśmiechem na ustach wytoczyłam walizę po schodach. Myślę, że naciągnęłam sobie jakieś ścięgno, do tej pory przy najmniejszym ruchu boli mnie ręka. Na dodatek, co by sprawiedliwości było za mało, ledwo wyszłam prawie wyjebałam się na oblodzonej, krzywej kostce brukowej. To jest skandal, żeby miasto, które rokrocznie odwiedza tylu turystów miało takie kurwa krzywe chodniki. Co chwile się potykam, a wcale nie mam krzywych nóg. Na domiar złego zobaczyłam pod przystankiem moich byłych sąsiadów - dresów i ich widok przywołał niezbyt miłe wspomnienia.
                Jeszcze w starym mieszkaniu dzieliłam pokój z pewną niezbyt rozgarnięta i że się tak brzydko wyrażę niedoruchaną desperatką. Od początku wiedziałam, że coś jest z nią nie tak... Już pierwszego dnia kiedy się wprowadziła zaczęła mi pokazywać na facebooku profile chłopaków, na których się napala (jakby mnie to interesowało). Niestety oni nie chcą jej przyjąć do znajomych (‘Truuudne spraaawy’). Jedynym komentarzem jaki zdołałam z siebie wtedy wydobyć było krótkie, ale konkretne Yyy tak. Biedna, mamusia nauczyła, że jak się rozpieszczona gówniara rozpłacze to dostanie wszystko co chce, a teraz to antystresowe wychowanie zbiera swoje krwawe żniwo.
Dziewoja ta na siłę, bezustannie i bezskutecznie szukała sobie chłopaka, co by sobie podnieść prestiż na licznych portalach społecznościowych. W końcu jednak nadzieja pojawiła się, kiedy poznała naszych sąsiadów dresów. No ekstaza. I tak to się zaczęło, zapraszanie na obiadki, swoją drogą umiecie przypalić makaron do spaghetti? (Tak wiem ze makaron się gotuje, a nie smaży). No widzicie, a ona potrafi. Taka zdolna bestia. Po obiadkach przyszła kolej na sprzątanko, latała do nich co 5 minut, odkurzała, ścierała kurze, a nawet podłogę umyła! To kobiety tyle lat walczyły o emancypację, a ona z własnej woli za sprzataczkę robiła i to w imię czego ja się pytam?! Nie mogłam patrzeć jak się upokarza, aż mnie coś w żołądku ściskało i o dziwo, nie był to głód.
 Któregoś dnia kiedy wróciłam z zajęć, dersy jak zwykle przesiadywali u nas. Tradycyjnie, darli ryja na cały głos, klnęli i palili w kuchni. W naszej kuchni, w mojej kurwa kuchni. A była złota zasada: nie palimy w mieszkaniu, bo potem wszystko jebie. No, ale zapomniałam, że nasze zasady nie dotyczą potencjalnych kandydatów na przyszłego ojca dzieci tej Tępej Dzidy ( a propos, przypomniało mi się jak dziś na ćwiczeniach z chemii koleżanka siedząca obok nie potrafiła obliczyć logarytmu ma moim kalkulatorze, ze złości już prawie rzuciłaby moim cudeńkiem techniki, po czym krzyknęła ‘no po co komuś taki głupi kalkulator skoro nie umie liczyć?’ No a na huj komuś mózg jak nie używa? Sorry, taka mała dygresja). Nie przeszkadza mi dym papierosowy pod warunkiem, że to JA palę. Przyznam, że byłam nieco rozdrażniona tego dnia, nie pragnęłam wiele, jedyne czego chciałam to zjeść coś ciepłego i pouczyć się w ciszy, bo kolejny dzień miałam dość ciężki. Wchodzę do kuchni, otacza mnie chmura taniego dymu, oczy zaczynają łzawic i pierwsze co słyszę to ‘ty,może byś tak kurwa kawkę zrobiła bejbe?’  I tym jednym zdaniem sprawili oto, że mój wkurw osiągnął apogeum. Jako że do ich poziomu nie chciałam się zniżać, powściągnęłam złe emocje. Niestety odpowiedź, że czajnik znajduje po lewej stronie blatu kuchennego nie usatysfakcjonowała ich. Dowiedziałam się w zamian, że jestem chamską suką, mam egalitarny ton, patrzę na nich z góry i traktuję jak gówno i to pewnie wszystko dlatego, że studiują kierunek humanistyczny. A na domiar złego, jestem NIEMIŁA. Tyle, że ja nie pokazałam im środkowego palca, tylko czajnik. Swoją drogą ciekawe czy zdawali sobie wtedy sprawę jak bardzo mi pochlebiają.  Co prawda w miarę rozkwitu naszej przyjaźni starali się być mili, zabawni i szarmanccy, niestety z marnym skutkiem. Na większość pytań odpowiadali również pytaniem i to nie byle jakim, bo błyskotliwym ‘ a zerżnąć cię?’  Tak, wiem że to miało być słodkie i że dla nich ich to pewnie znaczyło to samo co ’ lubię cię wiesz?’, a przynajmniej chcę tak myśleć, szczęśliwi bowiem nieświadomi i niewinni. No jaki to pech, że już nie jesteśmy sąsiadami. Już nie budzą mnie rytmy disco polo o 7 rano, tudzież krzyki o 3 w nocy typu ‘kurwa szmaciarzu gdzie jest moje GTA?!’  Kto wie może nawet zostalibyśmy tymi fuckfriendsami? Teraz co prawda mieszkam w obskurnej kamienicy, gdzie jeden piec kaflowy ma za zadanie ogrzać całe mieszkanie i ni huja mu to wychodzi, dlatego zawsze wychodząc z pokoju przeżywam niezły szok termiczny, no ale za to jestem tu panią swojego świata. A ja uwielbiam mieć nad wszystkim kontrolę (zastanawiam się czy nie jest to spowodowane przez rozwijającą się u mnie ostatnio w bardzo szybkim tempie manię  prześladowczą…).
Sesja się zbliża. Powinnam się pouczyć i porządnie wyspać. No ewentualnie bez tego pierwszego.
A to w ramach 
terapii, wesoły akcent z dedykacją dla niedoszłych sportowców i pseudointelektualistów.




                                                                                                                              Omega


sobota, 12 stycznia 2013

Dziwki, koks, Michel i ksiądz, czyli wizyta duszpasterska & piątkowy wieczór

                No tak. Ostatnio (całkowicie przypadkiem i odruchowo) wpisałam w wyszukiwarce: alfaiomega-spod-trzepaka.blogspot.com, przeczytałam pierwszą notkę, potem drugą i pomyślałam z tęsknym westchnieniem: "Cóż to za mistrzynie kunsztu literackiego i sarkazmu?". Po czym mnie olśniło: "Ach, tak, to przecież my...". To taki mój żenujący żart w kwestii wstępu i rekomendacji tego bloga wszystkim przyszłym i przeszłym odwiedzającym. Żeby nie było wątpliwości: bo błogosławieni ci, którzy czytają dzieła alfy i omegi...czy coś.
             A tak co do "błogosławionych"... Zauważyłam, że ostatnio sporo osób pisze na swoich blogach o odwiedzinach księdza w ich posiadłościach ("po kolędzie" tak to się chyba nazywa), a więc i ja nie będę gorsza - parę dni temu nawiedził  mnie księżulek. A że ja ostatni raz kościół odwiedziłam podczas wesela mojej siostry jakiś rok temu, to niestety nie mogłam skądinąd wiedzieć, że to dziś ma nastać ten sądny dzień.... (co do wzmianki do kościoła, to nie chcę tu teraz szpanować jakim to jestem zajebistym ateistą, który hejtuje wszystkich katolików na forach internetowych i rzuca żenujące hasła w stylu:"grzeczne dziewczynki idą do nieba, a ja jestem niegrzecznym ateistą, i na obiad jem koty, i tylko czasem mi się przypomina, że Bóg jednak istnieje, jak się zbliża geografia i tylko cud mnie może uratować od oblania kolejnego sprawdzianu... ale szatan mi to kiedyś wybaczy", tylko po prostu chcę powiedzieć, że jestem pierdolonym leniem, którego marzeniem jest spędzenie całej niedzieli w piżamie, a wyjście do kościółka niestety stoi na przeszkodzie tego szatańskiego planu... A myśleć o pierdołach mogę tak samo w domu jak i w "przybytku bożym"). W każdym razie na całe szczęście moja siostra mieszka na tym samym osiedlu, dzięki czemu mogła nas ostrzec telefonicznie rozpaczliwym: "ksiądz idzie!". Z żalem więc wyłączyłam laptopa i postanowiłam się w przebrać, bo w rozciągniętych dresach i T-shircie z logiem: "Jedynka - kochamy naszych klientów" jakoś mi nie wypadało mi witać "Jego Świątobliwości...". Po chwili zaczęłam gorączkowo myśleć, co się układa na stole, co by dom dobrze wypadł w rankingu innych domów, w kategorii "Najpiękniejszy, najświętszy, najbardziej fałszywy". W kwestii pomocy nie mogłam liczyć na moich rodzicieli, z których jeden był nieobecny a drugi niewzruszenie oglądał jakiś film na laptopie (głośno). "Woda święcona" - to była moja pierwsza myśl. "Biblia" - druga. "Skąd ja to, kurwa, wezmę?!" - trzecia. Koperta z "symboliczną opłatą" została przekreślona z góry, bo ja się łapówkarstwem brzydzę! Na szczęście mój wzrok padł na świeczkę z logiem "Caritas" - okej, nada się. Józef, Maryja i jakieś barany z szopki też się znalazły, a pomiędzy nimi ustawiłam krzyż. Dobra, jest coraz lepiej. W samą porę "uświęciłam" pokój, bo w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi - nadszedł "support" księdza. Ledwo zdążyłam chwycić paczkę zapałek, żeby zapalić świecę (a w razie potrzeby pozostawiłam parę na widoku, gdyby księżulek postanowił wypalić ze mnie piętno grzechów...) kiedy do domu wparowała "czarna trójca", z kolędą na ustach. I tu właśnie wydarzyła się najzabawniejsza część tego spotkania. Mój mały pies (dla przypomnienia: lat 80, rasa: wypłowiała chichuahua) najpierw doskoczył do księżulka przeraźliwie szczekając (w czym akurat nie było nic dziwnego), potem jednak, gdy się trochę uspokoił zaczął go intensywnie wąchać. Po obwąchaniu buta, zaczął też wąchać inne części ciała (nie wnikajmy w szczegóły i przyjmijmy, że nogę),  i cały się schował pod księdzową "sukienką" - widać było tylko jego ogon... Chyba mu się spodobał panujący tam mikroklimat czy coś, bo pozostał tam przez dobrą minutę... Można więc sobie wyobrazić, jak wyglądał ksiądz, z ogonem psim wystającym między butami, gdzie wokół rozlegało się tylko intensywne niuchanie (psa, nie księdza). Biedny księżulek udawał, że nie widzi sytuacji, i nadal wytrwale odmawiał "Ojcze nasz", dwaj ministranci z zainteresowaniem przyglądali się obszarowi stóp EKSCELENCJI, a ja dusząc się ze śmiechu stękałam dzielnie: "i nie wódź nas na pokuszenie...". Poza tym incydentem spotkanie przebiegło nad wyraz spokojnie a ksiądz po badawczym spojrzeniu na nas i na mieszkanie (dłużej zatrzymał wzrok na telewizorze i laptopie) i po krótkim wywiadzie środowiskowym wyszedł z domu, żegnany radosnym: "do widzenia!" mojego ojca. Jedynymi skutkami tej "wizyty duszpasterskiej" były tylko ślady stóp po zabłoconych buciorach w całym domu i to, że teraz mogę opowiadać znajomym, jak to księża na moim osiedlu mają ogony między stopami...


                      No ale dobra, weszłam na strasznie poważny i katolicki temat. Może opiszę coś ZGOŁA przeciwnego, a mianowicie cofnę się do zeszłej soboty, a dokładnie godziny 10 rano. No więc, obudziłam się czując okropną suchość w gardle i ból głowy. Długo nie musiałam szukać przyczyny - musiał być wczoraj Michel. A może i dwa... I jeszcze suchy kaszel - z fajek, oczywiście. No i ostatnie spojrzenie na telefon. Fuck fuck fuck. Jak na zwolnionym tempie przywołałam obraz wczorajszego wieczoru, w którym ujrzałam siebie z telefonem w ręce, piszącą jakieś głupoty do mojego byłego (niedoszłego - w przenośni i dosłownie) Jebanego Erotomana, Pseudointelektualisty i jeszcze raz Erotomana, a obok moje towarzyszki też piszące smsy, do byłych, przyszłych, planowanych i zapomnianych... A przecież obiecywałyśmy, że to już ostatni raz tej nieszczęsnej imprezowej trójcy - czyli my + alkohol + telefon komórkowy. Suchość w gardle, kaszel i uczucie wstydu szybko ułożyło się w jedną całość: był melanż z Omegą i Tajemniczą A. Bojąc się patrzeć na skrzynkę wiadomości wysłanych i na stan konta na komórce i w portfelu, zaczęłam wspominać ten wieczór, i mimo tego, że w obecnej chwili miałam nikłe chęci do życia to próbowałam skupić się na bardziej pozytywnych aspektach wyjścia. No więc tak, najpierw było typowe wyjście do Biedry w celu zakupienia naszego napoju bogów (jeszcze wtedy trzeźwe i w miarę stabilne psychicznie i fizycznie), później spożywanie tegoż pod czepakiem, jak zwykle pełne magii i czaru, na koniec jakaś dyskoteka w pubie no i seria sms-ów, o której wolałam jednak zapomnieć...  No cóż, ogólnie było tak jak zwykle, czyli trzepak, my i michelowa rozpusta! Chociaż może nie całkiem tak jak zwykle... Jak już wspominałam, wyjścia z Omegą zawsze są w pewien sposób nieobliczalne, tak więc i teraz zdarzyło się coś, co nieco odbiegało od normy naszych typowych piątkowych wyjść - gdy w spokoju kończyłyśmy sączenie naszych trunków, nadeszła grupa jakiejś innej elity społecznej, która najwyraźniej też sobie upodobała naszą miejscówę. Po jakimś czasie zaś nadjechał tam samochód, duży, jakiś van chyba. My więc odruchowo postawiłyśmy butelkę za sobą i oddaliłyśmy się od tego miejsca, udając, że my tu przypadkiem, bo tu ładnie zachód słońca widać, i  wschód słońca też niczego sobie... I wtedy zdarzyła się epicka chwila. Najpierw usłyszałyśmy głośne chrupnięcie, a następnie donośne "kuuurwaaa" rozlegające się z wnętrza pojazdu. Wszystko było jasne - okazało się, że nasz gość najechał kołem na -jakże by inaczej- naszego Michela, stojącego niepozornie koło krawężnika (Tajemnicza A twierdziła, że to wcale nie był nasz Michel, że jesteśmy niewinne! Jednak ze względu na to, że już jakieś paręnaście/parędziesiąt razy miałyśmy okazję się przekonać, że na objętość jej mózgu liczyć nie możemy, tak więc i teraz nie przejęłyśmy się bardzo jej zdaniem...). Opcji, że przebił swoją oponę, wolę nawet nie brać pod uwagę... Na szczęście stojąca obok nas grupka koneserów, przerażona basem i wymiarami kierowcy vana (myślę, że spokojnie by zdołał zabić jednym ciosem wszystkie 10 osób, które stały wtedy pod czepakiem), zabrały się szybko za sprzątanie "tego syfu" a my tak samo szybko oddaliłyśmy się z miejsca przestępstwa - wtedy jakoś bardzo poczułyśmy w sobie, że jednak jeszcze trochę chciałybyśmy pożyć, a nie zginąć pod trzepakiem z Michelem w ręku  (choć teraz jak tak na to patrzę - całkiem piękna byłaby to śmierć, prawie jak dla jakiejś idei...). O "wybrykach" imprezowych Tajemniczej A, jak podrywanie każdej osoby w odległości najbliższego metra, w tym 30-letniego dj'a, pobliskich żuli, czy swojego znajomego-nożownika i psychopaty lepiej póki co nie będę wspominać -  takie kąski przeznaczymy na osobną notkę.
                   Mało było narzekania, ale myślę, że po nadchodzącym tygodniu znajdzie się więcej powodów do jęków, głównie ze względu na to, że zbliża się sesja, egzamin na prawo jazdy (moja ostatnia jazda polegała na tym, że powtarzałam sobie tylko rozpaczliwie w myślach: nie rozpłacz się jeszcze, wytrzymaj te pół godziny...) i milion tysięcy zaliczeń.  Tak więc, jeśli przeżyję tą bitwę to do zobaczenia niebawem! I gratuluję tym, którzy zdołali to przeczytać do końca.
                                                                                                                                             Alfa
               

sobota, 5 stycznia 2013

Współczesny książę


Ten blog miał głównie za zadanie zaspokoić moja silną potrzebę hejtowania, ale wprawdzie mówiąc żeby to się udało  musiałabym pisać codziennie, także niestety od czasu do czasu zdarzy się, że wyżyje się na kimś w tym rzeczywistym świecie. Ale nigdy za nic, rzecz jasna. Ostatnio wkurwiło mnie wiele rzeczy, tak wiele, że aż nie jestem w stanie określić która najbardziej. Dla odstresowania postanowiłam pokrążyć w sieci i poczytać posty równie wkurwionych ludzi co ja, bo jak wiadomo nic tak nie poprawia tak humoru jak świadomość, że inni maja gorzej, no albo chociaż podobnie. Krążyłam miedzy napalonymi, różowymi i tępymi do porzygania dziuniami, od czasu do czasu nadziewając się na te mroczne, porzucone, wręcz OPĘTANE 12,13,14 letnie zwolenniczki anime. Moja zdruzgotana psychika na siłę próbowała znaleźć chociaż jedną bratnią duszę, chociaż kurwa pół, bo przecież musi być ktoś kto mnie...tzn. nam, dorównuje. I smutne to, ale prawdziwe, chociaż zarazem i pochlebiające, że jest nas Kochani niewielu. Zaśmieciłam sobie umysł tyloma wypocinami o nieszczęśliwych miłościach, że prawie zaczęłam utożsamiać się z ich głównymi bohaterkami, już o mało co łza nie pociekła mi po policzku, gdy nagle...
          Tak a propos spraw damsko-męskich, jedną z wielu wiadomości, która niedawno ogromnie  mnie zażenowała  było okrzykniecie książki pt. „50 twarzy Grey'a” bestsellerem wszech czasów w Wielkiej Brytanii . Słyszałam owszem, że książka ta okazała się niezłym fenomenem, ale myślałam, że raczej wśród ciekawskich nastolatek, których jeszcze infantylność głównej bohaterki nie irytuje, a wręcz utożsamiają się z nią. A tu proszę jakie zaskoczenie, książka ta zrewolucjonizowała życie seksualne MILIONÓW!  No tak. Bo ona się ciągle rumieniła. A on mruczał. A ona jęczała. A on zabraniał jej przygryzać dolną wargę. A jej wewnętrzna bogini radowała się. Ale ok, niech będzie że to wina przekładu, przyznaję się bez bicia, że  w oryginale nie czytałam. Moja wina, poszłam na łatwiznę, jestem złym człowiekiem, a moja wewnętrzna bogini się nie raduje. Zasługuję na najwyższą karę, zabijcie mnie.
A teraz moi  mili ,wierni i jakże liczni fani dla rozluźnienia opowiem Wam bajkę.           Pewnego pięknego, jesiennego dnia księżniczka Omega I Zimna opuściła mury swej komnaty i udała się na wielki bal organizowany na zamku. Ach, było tylu arystokratów, pięknych dam i wytwornego wina, że Omega szybko zapomniała o otaczającej  ją szarej rzeczywistości. Bawiła się świetnie zapoznając się przy okazji z innymi księżniczkami (chociaż plebs też się znalazł, ale omijała go szerokim łukiem) i śmiejąc się do rozpuku. Aż tu nagle spośród wirującego tłumu wyłonił się On. To było jak objawienie, jak grom z jasnego nieba, jak prywatna, wewnętrzna apokalipsa. Zaintrygowana księżniczka zbliżyła się wiec nieco chwiejnym krokiem do owego młodzieńca, jednakże na bezpieczna odległość, co by sobie nie pomyślał, że ladacznica jakaś. Jego blask był oślepiający, a ciało księżniczki powoli przechodziły gorące prądy, sama już nie wiedziała czy za sprawą zbyt dużej ilości wina, czy może owy młodzieniec podziałał na nią jak narkotyk? Księżniczka promieniała ze szczęścia, gdy ten nieoczekiwanie poprosił ją do walca. I kiedy kilka dni później wysłał do niej posłańca z listem. I kiedy jeszcze kilka dni później spożywali romantyczną kolację na zamku i...huj.


Oda do frajera

Niby zabawny i wyluzowany,
A chamski, zły, nieopanowany,

Zaradny, cwany i modnie ubrany,
Inteligentny, męski, wysportowany.
Od czasu do czasu bardzo wrażliwy,
Wszystkie koleżanki z fejsbuka go wielbiły.
Niegrzeczny, wykłady zawsze olewał,
Czego oczywiście każdy się po nim spodziewał.
Od stop do głów spryskany Lacostą,
Ach, ostro ociekał zajebistością,
Popularny, miał tysiące znajomych,
Nie wspominając już o licznych źródłach dochodowych.
Kochał psy i nie lubił blondynek,
Dużo pił, przeklinał i seksownie wypuszczał z ust dymek.
Szukał prawdziwej damy, a nie pospolitej dyskotekowej szlamy, 
Tej jedynej, mądrej, z poczuciem humoru,
Którą mógłby odwozić swoim przyszłym Mercem do domu.
Miał  też takiego wielkieeeeeego… Ipod’a,
No, ale księżniczka była dla niego za słaba.

Jak dobrze, że skurwysyn okazał się tylko stajennym.




Omega