sobota, 12 stycznia 2013

Dziwki, koks, Michel i ksiądz, czyli wizyta duszpasterska & piątkowy wieczór

                No tak. Ostatnio (całkowicie przypadkiem i odruchowo) wpisałam w wyszukiwarce: alfaiomega-spod-trzepaka.blogspot.com, przeczytałam pierwszą notkę, potem drugą i pomyślałam z tęsknym westchnieniem: "Cóż to za mistrzynie kunsztu literackiego i sarkazmu?". Po czym mnie olśniło: "Ach, tak, to przecież my...". To taki mój żenujący żart w kwestii wstępu i rekomendacji tego bloga wszystkim przyszłym i przeszłym odwiedzającym. Żeby nie było wątpliwości: bo błogosławieni ci, którzy czytają dzieła alfy i omegi...czy coś.
             A tak co do "błogosławionych"... Zauważyłam, że ostatnio sporo osób pisze na swoich blogach o odwiedzinach księdza w ich posiadłościach ("po kolędzie" tak to się chyba nazywa), a więc i ja nie będę gorsza - parę dni temu nawiedził  mnie księżulek. A że ja ostatni raz kościół odwiedziłam podczas wesela mojej siostry jakiś rok temu, to niestety nie mogłam skądinąd wiedzieć, że to dziś ma nastać ten sądny dzień.... (co do wzmianki do kościoła, to nie chcę tu teraz szpanować jakim to jestem zajebistym ateistą, który hejtuje wszystkich katolików na forach internetowych i rzuca żenujące hasła w stylu:"grzeczne dziewczynki idą do nieba, a ja jestem niegrzecznym ateistą, i na obiad jem koty, i tylko czasem mi się przypomina, że Bóg jednak istnieje, jak się zbliża geografia i tylko cud mnie może uratować od oblania kolejnego sprawdzianu... ale szatan mi to kiedyś wybaczy", tylko po prostu chcę powiedzieć, że jestem pierdolonym leniem, którego marzeniem jest spędzenie całej niedzieli w piżamie, a wyjście do kościółka niestety stoi na przeszkodzie tego szatańskiego planu... A myśleć o pierdołach mogę tak samo w domu jak i w "przybytku bożym"). W każdym razie na całe szczęście moja siostra mieszka na tym samym osiedlu, dzięki czemu mogła nas ostrzec telefonicznie rozpaczliwym: "ksiądz idzie!". Z żalem więc wyłączyłam laptopa i postanowiłam się w przebrać, bo w rozciągniętych dresach i T-shircie z logiem: "Jedynka - kochamy naszych klientów" jakoś mi nie wypadało mi witać "Jego Świątobliwości...". Po chwili zaczęłam gorączkowo myśleć, co się układa na stole, co by dom dobrze wypadł w rankingu innych domów, w kategorii "Najpiękniejszy, najświętszy, najbardziej fałszywy". W kwestii pomocy nie mogłam liczyć na moich rodzicieli, z których jeden był nieobecny a drugi niewzruszenie oglądał jakiś film na laptopie (głośno). "Woda święcona" - to była moja pierwsza myśl. "Biblia" - druga. "Skąd ja to, kurwa, wezmę?!" - trzecia. Koperta z "symboliczną opłatą" została przekreślona z góry, bo ja się łapówkarstwem brzydzę! Na szczęście mój wzrok padł na świeczkę z logiem "Caritas" - okej, nada się. Józef, Maryja i jakieś barany z szopki też się znalazły, a pomiędzy nimi ustawiłam krzyż. Dobra, jest coraz lepiej. W samą porę "uświęciłam" pokój, bo w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi - nadszedł "support" księdza. Ledwo zdążyłam chwycić paczkę zapałek, żeby zapalić świecę (a w razie potrzeby pozostawiłam parę na widoku, gdyby księżulek postanowił wypalić ze mnie piętno grzechów...) kiedy do domu wparowała "czarna trójca", z kolędą na ustach. I tu właśnie wydarzyła się najzabawniejsza część tego spotkania. Mój mały pies (dla przypomnienia: lat 80, rasa: wypłowiała chichuahua) najpierw doskoczył do księżulka przeraźliwie szczekając (w czym akurat nie było nic dziwnego), potem jednak, gdy się trochę uspokoił zaczął go intensywnie wąchać. Po obwąchaniu buta, zaczął też wąchać inne części ciała (nie wnikajmy w szczegóły i przyjmijmy, że nogę),  i cały się schował pod księdzową "sukienką" - widać było tylko jego ogon... Chyba mu się spodobał panujący tam mikroklimat czy coś, bo pozostał tam przez dobrą minutę... Można więc sobie wyobrazić, jak wyglądał ksiądz, z ogonem psim wystającym między butami, gdzie wokół rozlegało się tylko intensywne niuchanie (psa, nie księdza). Biedny księżulek udawał, że nie widzi sytuacji, i nadal wytrwale odmawiał "Ojcze nasz", dwaj ministranci z zainteresowaniem przyglądali się obszarowi stóp EKSCELENCJI, a ja dusząc się ze śmiechu stękałam dzielnie: "i nie wódź nas na pokuszenie...". Poza tym incydentem spotkanie przebiegło nad wyraz spokojnie a ksiądz po badawczym spojrzeniu na nas i na mieszkanie (dłużej zatrzymał wzrok na telewizorze i laptopie) i po krótkim wywiadzie środowiskowym wyszedł z domu, żegnany radosnym: "do widzenia!" mojego ojca. Jedynymi skutkami tej "wizyty duszpasterskiej" były tylko ślady stóp po zabłoconych buciorach w całym domu i to, że teraz mogę opowiadać znajomym, jak to księża na moim osiedlu mają ogony między stopami...


                      No ale dobra, weszłam na strasznie poważny i katolicki temat. Może opiszę coś ZGOŁA przeciwnego, a mianowicie cofnę się do zeszłej soboty, a dokładnie godziny 10 rano. No więc, obudziłam się czując okropną suchość w gardle i ból głowy. Długo nie musiałam szukać przyczyny - musiał być wczoraj Michel. A może i dwa... I jeszcze suchy kaszel - z fajek, oczywiście. No i ostatnie spojrzenie na telefon. Fuck fuck fuck. Jak na zwolnionym tempie przywołałam obraz wczorajszego wieczoru, w którym ujrzałam siebie z telefonem w ręce, piszącą jakieś głupoty do mojego byłego (niedoszłego - w przenośni i dosłownie) Jebanego Erotomana, Pseudointelektualisty i jeszcze raz Erotomana, a obok moje towarzyszki też piszące smsy, do byłych, przyszłych, planowanych i zapomnianych... A przecież obiecywałyśmy, że to już ostatni raz tej nieszczęsnej imprezowej trójcy - czyli my + alkohol + telefon komórkowy. Suchość w gardle, kaszel i uczucie wstydu szybko ułożyło się w jedną całość: był melanż z Omegą i Tajemniczą A. Bojąc się patrzeć na skrzynkę wiadomości wysłanych i na stan konta na komórce i w portfelu, zaczęłam wspominać ten wieczór, i mimo tego, że w obecnej chwili miałam nikłe chęci do życia to próbowałam skupić się na bardziej pozytywnych aspektach wyjścia. No więc tak, najpierw było typowe wyjście do Biedry w celu zakupienia naszego napoju bogów (jeszcze wtedy trzeźwe i w miarę stabilne psychicznie i fizycznie), później spożywanie tegoż pod czepakiem, jak zwykle pełne magii i czaru, na koniec jakaś dyskoteka w pubie no i seria sms-ów, o której wolałam jednak zapomnieć...  No cóż, ogólnie było tak jak zwykle, czyli trzepak, my i michelowa rozpusta! Chociaż może nie całkiem tak jak zwykle... Jak już wspominałam, wyjścia z Omegą zawsze są w pewien sposób nieobliczalne, tak więc i teraz zdarzyło się coś, co nieco odbiegało od normy naszych typowych piątkowych wyjść - gdy w spokoju kończyłyśmy sączenie naszych trunków, nadeszła grupa jakiejś innej elity społecznej, która najwyraźniej też sobie upodobała naszą miejscówę. Po jakimś czasie zaś nadjechał tam samochód, duży, jakiś van chyba. My więc odruchowo postawiłyśmy butelkę za sobą i oddaliłyśmy się od tego miejsca, udając, że my tu przypadkiem, bo tu ładnie zachód słońca widać, i  wschód słońca też niczego sobie... I wtedy zdarzyła się epicka chwila. Najpierw usłyszałyśmy głośne chrupnięcie, a następnie donośne "kuuurwaaa" rozlegające się z wnętrza pojazdu. Wszystko było jasne - okazało się, że nasz gość najechał kołem na -jakże by inaczej- naszego Michela, stojącego niepozornie koło krawężnika (Tajemnicza A twierdziła, że to wcale nie był nasz Michel, że jesteśmy niewinne! Jednak ze względu na to, że już jakieś paręnaście/parędziesiąt razy miałyśmy okazję się przekonać, że na objętość jej mózgu liczyć nie możemy, tak więc i teraz nie przejęłyśmy się bardzo jej zdaniem...). Opcji, że przebił swoją oponę, wolę nawet nie brać pod uwagę... Na szczęście stojąca obok nas grupka koneserów, przerażona basem i wymiarami kierowcy vana (myślę, że spokojnie by zdołał zabić jednym ciosem wszystkie 10 osób, które stały wtedy pod czepakiem), zabrały się szybko za sprzątanie "tego syfu" a my tak samo szybko oddaliłyśmy się z miejsca przestępstwa - wtedy jakoś bardzo poczułyśmy w sobie, że jednak jeszcze trochę chciałybyśmy pożyć, a nie zginąć pod trzepakiem z Michelem w ręku  (choć teraz jak tak na to patrzę - całkiem piękna byłaby to śmierć, prawie jak dla jakiejś idei...). O "wybrykach" imprezowych Tajemniczej A, jak podrywanie każdej osoby w odległości najbliższego metra, w tym 30-letniego dj'a, pobliskich żuli, czy swojego znajomego-nożownika i psychopaty lepiej póki co nie będę wspominać -  takie kąski przeznaczymy na osobną notkę.
                   Mało było narzekania, ale myślę, że po nadchodzącym tygodniu znajdzie się więcej powodów do jęków, głównie ze względu na to, że zbliża się sesja, egzamin na prawo jazdy (moja ostatnia jazda polegała na tym, że powtarzałam sobie tylko rozpaczliwie w myślach: nie rozpłacz się jeszcze, wytrzymaj te pół godziny...) i milion tysięcy zaliczeń.  Tak więc, jeśli przeżyję tą bitwę to do zobaczenia niebawem! I gratuluję tym, którzy zdołali to przeczytać do końca.
                                                                                                                                             Alfa
               

2 komentarze:

  1. Wizyta księdza w moim domu wyglądała tak, że dostałam wpis do zeszyciku, a księdza nawet na oczy nie widziałam (spałam w innym pokoju, prawie umierając przez grypę). Zawsze jak batman zawita w progi posesji to dzieją się dziwaczne rzeczy... ;)

    OdpowiedzUsuń