wtorek, 22 stycznia 2013

O głupocie (własnej)


                Jestem lebiodą życiową. W ciągu mojego stosunkowo nie tak długiego, 20-letniego życia, zdążyłam już złamać sobie rękę (ale nie tak zwyczajnie, że gips i po sprawie - z takimi efektami specjalnymi, które wymagały operacji i tygodnia spędzonego w szpitalu...- a zdarzyło się to na jakże niepozornym wf-ie, ha, kto tak jeszcze potrafi, bitchess?!),  załapać parę "wybić" palca, skręceń tudzież stłuczeń wszelkich innych części ciała, o milionach siniaków, zadrapań i czterech szwach nad lewą brwią już lepiej nie wspomnę. Zważywszy na to, że w zasadzie nie uprawiam żadnego sportu (chyba że do dyscypliny sportowej mogę zaliczyć mój codzienny (przymusowy) "jogging poranny",  kiedy mam 3 minuty do przyjazdu autobusu i świadomość, że kolejny nadejdzie za 15 minut), jest to pewnego rodzaju wyczyn. W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdarzyła się jednak kumulacja moich wszelkich wypadków życiowych. Pierwszym z nich, zapowiadającym nadchodzącą serię niefortunnych zdarzeń, był sromotny upadek podczas mojego typowego rozpaczliwego joggingu porannego - już za parenaście minut miałam mieć kolokwium z literatury niemieckiej, a że tylko wcześniejsze pojawienie się na mej zacnej uczelni i zajęcie ostatniego rzędu mogło mnie uratować przed dwójową zagładą, musiałam ratować się biegiem. Warunki atmosferyczne + wysokość moich butów + moja ogólna sprawność ruchowa zdecydowanie nie sprzyjały jakiemukolwiek wysiłkowi fizycznemu. Ale ja,  w duchu werterowskiej desperacji i faustycznej wytrwałości (o której to już za chwilę miałam pisać na kolokwium, biorąc pod uwagę optymistyczną wersję, że zdołam się na nim pojawić) nastawiłam się, że zdążę na ten cholerny autobus numer 19, za WSZELKĄ JEBANĄ CENĘ. I faktycznie - zdążyłam. Jednak po drodze zaliczyłam taką glebę, że na moich rajstopach pokazała się dziura wielkości Jeziora Bodeńskiego (co mnie podkusiło, żeby brać wtedy rajstopy?!), ręce, (twarz prawdopodobnie też) miałam całe w błocie, którzy niektórzy zwą śniegiem, a kolano do teraz mnie boli kiedy usiłuję je zgiąć... Resztę drogi na przystanek żułam rozpaczliwie fragment bułki, który wepchnęłam sobie do ust przed wyjściem z domu (bo przecież niezdrowo jest uprawiać sporty na pustym żołądku) a przez zęby (i poprzez kawałki pomidora) powtarzałam mechanicznie: kurwa, kurwa, kurwa. Temat zdumionych spojrzeń osób, które towarzyszyły mi w tamtym autobusie, a później na uczelni i ich min może lepiej pominę - choć zdecydowanie był on bezcenny. Gdy już myślałam, że los mi oszczędzi wrażeń na kolejny rok, znowu sobie ze mnie zakpił, w pewien niepozorny piątkowy wieczór. Stałam sobie mianowicie na 4 stopniu schodów w moim domu (po których, sumując, przeszłam już pewnie jakieś parędziesiąt tysięcy razy) i myślałam o czymś zapewne bardzo pięknym i nieziemskim (pewnie o tym, że już zbliża się pora obiadu), bo tak bardzo się zatraciłam w tej boskiej wizji, że zapomniałam, że stoję na schodach. Sama nie rozumiem, jak to się mogło wydarzyć, naprawdę. W każdym razie zamiast w dół, zrobiłam krok do przodu, co spowodowało moje stoczenie się na ziemię i tak jebany hałas, że pewnie całe osiedle się zastanawiało, czy to nie Apokalipsa nadeszła, tylko odrobinę spóźniona. Siedziałam tak na podłodze i zastanawiałam się co ze mną nie tak (jeszcze wtedy mogłam siedzieć), a moja cała rodzina usiłowała się uspokoić, bo pewnie już przewidywali, że będą zbierać moje zwłoki, czy coś. W każdym razie mam siniaka na pół mało szlachetnego miejsca, a pisanie tego wpisu w pozycji siedzącej sprawia mi NIEOPISYWALNY ból. I choć zdawałoby się, że to już koniec moich przygód, to nie doszłam jednak do momentu kulminacyjnego. No więc jakiś czas temu wybrałam się na mini melanż ze stałym gronem, tzn. Omegą i Tajemniczą A (przypadkiem trafiłyśmy na zbiorowisko "krejzolskich" hot 16-stek, które całą imprezę robiły dzióbki do aparatu przy dźwiękach Justina Biebera w tle). Poza jednak typowymi "skutkami fizycznymi" wyjścia jak bóle głowy i ogólne poczucie Weltschmerz, pojawił się kolejny, dotąd rzadko widywany, efekt poimprezowy - mianowicie wielka czerwona plama na pół pleców. Tym razem od razu wiedziałam co do niej doprowadziło - podczas naszego szaleńczego tańca (prawdopodobnie leciało "ona tańczy dla mnie") i skakania w kółeczku, zadziałała na mnie jakaś tajemnicza siła odśrodkowa (choć to może była jednak siła od-alkoholowa, ciężko stwierdzić), odbiłam się z impetem od towarzystwa i wpadłam prosto w ramiona jakiejś laski, która niosła czajnik z wrzątkiem... Po moim krzyku "palę się!" okazało się, że jednak to tylko małe oparzeniem a ja mogłam wrócić w jednym kawałku i bez strat skórnych (skórzanych (?)) do domu. Przy tym wszystkim muszę się jednak pochwalić, że mimo lodowiska na ulicach nie wyjebałam się się jeszcze ani raz, a więc jednak jest jaka sprawiedliwość na tym świecie - no chyba że po prostu mam czekać na dzień, w którym po poślizgu zrobię cztery piruety, dwa salta i szpagat, a po upadku wyląduję na swojej własnej głowie, czy coś.
                        Sama nie wiem po co ten wpis - może chciałam wyrzucić z siebie cały ten ból, tym razem nie tylko psychiczny ale głównie fizyczny ostatnich dni, albo zjednać się z tymi, którzy też cierpią na Chroniczny Zespół Niedorozwoju Ruchowego (no proszę, przecież na pewno nie cierpię na ten problem sama...), ewentualnie powiedzieć wszystkim tym, którzy uważają mnie za skończonego frajera i sierotę że.. tak macie rację! Miłego czytania, nie-czytania też.
                                                                                                                                                             Obolała Alfa 

środa, 16 stycznia 2013

Wśród planktonu

           Jakiś czas temu wróciłam z mojego ciepłego domku do Miasta Brudów i Wyrąbanych Chodników i doszłam do wniosku, że ten rok wcale nie będzie lepszy niż poprzedni.  Przecież nie będę się do wszystkich uśmiechać bez powodu jak idiotka, ani komplementować obioru moich koleżanek, który mi się w żadnym razie nie podoba, nie będę też rżała jak koń z infantylnych żartów i opowieści psiapsiół z grupy, tylko po to żeby nie odstawać (inność zawsze spoko).  Postanowienia noworoczne są dla frajerów z przerostem ambicji nad możliwościami, jak coś się chce postanowić to żadna data, ani wydarzenie nie powinny mieć na to wpływu. Dlatego też wraz z nadejściem nowego roku nie obiecałam sobie, że rzucę palenie. I tu nie chodzi o to, że mam słabą wolę, po prostu nie chce rzucić i nie wiem czemu w huj zmartwionych ludzi się o to czepia. Znalazła się bezinteresowna Armia Ratowania Płuc zbawiająca świat. Lubię palić, a poza tym wcale nie palę często. Tylko okazjonalnie. W przerwach miedzy zajęciami, w drodze na przystanek, w drodze z przystanku, w drodze ze sklepu… W ogóle w drodze.
                 W każdym razie ledwo wysiadłam z autokaru, już się wkurwiłam. Śnieg padał jak pojebany, wiatr zapierdalał z prędkością 100/h, było zimno, ślisko i ciemno. Myślę sobie spoko mam tylko przeciągnąć walizkę przez peron do galerii handlowej, potem hop na ruchome schodki i będę pod przystankiem. Zaznaczę, że walizka kilkakrotnie przewyższała mój własny ciężar, no ale zawierała bardzo cenny towar, było to JEDZENIE na całe dwa tygodnie. Co się okazało, jak zwykle musiałam mieć pecha, jakże by inaczej, przecież to już taka tradycja. Przejście przez galerię zamknięte. Nie pozostało mi nic innego jak wyciągnięcie tej pieprzonej walizki przez zwykłe schody. Jako że wzięłam sobie do serca rady bardziej doświadczonego ode mnie satyryka i publicysty odnośnie monotonii, to teraz będzie małe zaskoczenie - akcent optymistyczny. Wyobraźcie sobie, że wcale nie pomyślałam wtedy ja pierdole, litości.  Wręcz przeciwnie, uśmiechnęłam się i pomyślałam, ale fajnie w końcu wyrobię sobie bica. Po czym z morderczym wysiłkiem, ale z uśmiechem na ustach wytoczyłam walizę po schodach. Myślę, że naciągnęłam sobie jakieś ścięgno, do tej pory przy najmniejszym ruchu boli mnie ręka. Na dodatek, co by sprawiedliwości było za mało, ledwo wyszłam prawie wyjebałam się na oblodzonej, krzywej kostce brukowej. To jest skandal, żeby miasto, które rokrocznie odwiedza tylu turystów miało takie kurwa krzywe chodniki. Co chwile się potykam, a wcale nie mam krzywych nóg. Na domiar złego zobaczyłam pod przystankiem moich byłych sąsiadów - dresów i ich widok przywołał niezbyt miłe wspomnienia.
                Jeszcze w starym mieszkaniu dzieliłam pokój z pewną niezbyt rozgarnięta i że się tak brzydko wyrażę niedoruchaną desperatką. Od początku wiedziałam, że coś jest z nią nie tak... Już pierwszego dnia kiedy się wprowadziła zaczęła mi pokazywać na facebooku profile chłopaków, na których się napala (jakby mnie to interesowało). Niestety oni nie chcą jej przyjąć do znajomych (‘Truuudne spraaawy’). Jedynym komentarzem jaki zdołałam z siebie wtedy wydobyć było krótkie, ale konkretne Yyy tak. Biedna, mamusia nauczyła, że jak się rozpieszczona gówniara rozpłacze to dostanie wszystko co chce, a teraz to antystresowe wychowanie zbiera swoje krwawe żniwo.
Dziewoja ta na siłę, bezustannie i bezskutecznie szukała sobie chłopaka, co by sobie podnieść prestiż na licznych portalach społecznościowych. W końcu jednak nadzieja pojawiła się, kiedy poznała naszych sąsiadów dresów. No ekstaza. I tak to się zaczęło, zapraszanie na obiadki, swoją drogą umiecie przypalić makaron do spaghetti? (Tak wiem ze makaron się gotuje, a nie smaży). No widzicie, a ona potrafi. Taka zdolna bestia. Po obiadkach przyszła kolej na sprzątanko, latała do nich co 5 minut, odkurzała, ścierała kurze, a nawet podłogę umyła! To kobiety tyle lat walczyły o emancypację, a ona z własnej woli za sprzataczkę robiła i to w imię czego ja się pytam?! Nie mogłam patrzeć jak się upokarza, aż mnie coś w żołądku ściskało i o dziwo, nie był to głód.
 Któregoś dnia kiedy wróciłam z zajęć, dersy jak zwykle przesiadywali u nas. Tradycyjnie, darli ryja na cały głos, klnęli i palili w kuchni. W naszej kuchni, w mojej kurwa kuchni. A była złota zasada: nie palimy w mieszkaniu, bo potem wszystko jebie. No, ale zapomniałam, że nasze zasady nie dotyczą potencjalnych kandydatów na przyszłego ojca dzieci tej Tępej Dzidy ( a propos, przypomniało mi się jak dziś na ćwiczeniach z chemii koleżanka siedząca obok nie potrafiła obliczyć logarytmu ma moim kalkulatorze, ze złości już prawie rzuciłaby moim cudeńkiem techniki, po czym krzyknęła ‘no po co komuś taki głupi kalkulator skoro nie umie liczyć?’ No a na huj komuś mózg jak nie używa? Sorry, taka mała dygresja). Nie przeszkadza mi dym papierosowy pod warunkiem, że to JA palę. Przyznam, że byłam nieco rozdrażniona tego dnia, nie pragnęłam wiele, jedyne czego chciałam to zjeść coś ciepłego i pouczyć się w ciszy, bo kolejny dzień miałam dość ciężki. Wchodzę do kuchni, otacza mnie chmura taniego dymu, oczy zaczynają łzawic i pierwsze co słyszę to ‘ty,może byś tak kurwa kawkę zrobiła bejbe?’  I tym jednym zdaniem sprawili oto, że mój wkurw osiągnął apogeum. Jako że do ich poziomu nie chciałam się zniżać, powściągnęłam złe emocje. Niestety odpowiedź, że czajnik znajduje po lewej stronie blatu kuchennego nie usatysfakcjonowała ich. Dowiedziałam się w zamian, że jestem chamską suką, mam egalitarny ton, patrzę na nich z góry i traktuję jak gówno i to pewnie wszystko dlatego, że studiują kierunek humanistyczny. A na domiar złego, jestem NIEMIŁA. Tyle, że ja nie pokazałam im środkowego palca, tylko czajnik. Swoją drogą ciekawe czy zdawali sobie wtedy sprawę jak bardzo mi pochlebiają.  Co prawda w miarę rozkwitu naszej przyjaźni starali się być mili, zabawni i szarmanccy, niestety z marnym skutkiem. Na większość pytań odpowiadali również pytaniem i to nie byle jakim, bo błyskotliwym ‘ a zerżnąć cię?’  Tak, wiem że to miało być słodkie i że dla nich ich to pewnie znaczyło to samo co ’ lubię cię wiesz?’, a przynajmniej chcę tak myśleć, szczęśliwi bowiem nieświadomi i niewinni. No jaki to pech, że już nie jesteśmy sąsiadami. Już nie budzą mnie rytmy disco polo o 7 rano, tudzież krzyki o 3 w nocy typu ‘kurwa szmaciarzu gdzie jest moje GTA?!’  Kto wie może nawet zostalibyśmy tymi fuckfriendsami? Teraz co prawda mieszkam w obskurnej kamienicy, gdzie jeden piec kaflowy ma za zadanie ogrzać całe mieszkanie i ni huja mu to wychodzi, dlatego zawsze wychodząc z pokoju przeżywam niezły szok termiczny, no ale za to jestem tu panią swojego świata. A ja uwielbiam mieć nad wszystkim kontrolę (zastanawiam się czy nie jest to spowodowane przez rozwijającą się u mnie ostatnio w bardzo szybkim tempie manię  prześladowczą…).
Sesja się zbliża. Powinnam się pouczyć i porządnie wyspać. No ewentualnie bez tego pierwszego.
A to w ramach 
terapii, wesoły akcent z dedykacją dla niedoszłych sportowców i pseudointelektualistów.




                                                                                                                              Omega


sobota, 12 stycznia 2013

Dziwki, koks, Michel i ksiądz, czyli wizyta duszpasterska & piątkowy wieczór

                No tak. Ostatnio (całkowicie przypadkiem i odruchowo) wpisałam w wyszukiwarce: alfaiomega-spod-trzepaka.blogspot.com, przeczytałam pierwszą notkę, potem drugą i pomyślałam z tęsknym westchnieniem: "Cóż to za mistrzynie kunsztu literackiego i sarkazmu?". Po czym mnie olśniło: "Ach, tak, to przecież my...". To taki mój żenujący żart w kwestii wstępu i rekomendacji tego bloga wszystkim przyszłym i przeszłym odwiedzającym. Żeby nie było wątpliwości: bo błogosławieni ci, którzy czytają dzieła alfy i omegi...czy coś.
             A tak co do "błogosławionych"... Zauważyłam, że ostatnio sporo osób pisze na swoich blogach o odwiedzinach księdza w ich posiadłościach ("po kolędzie" tak to się chyba nazywa), a więc i ja nie będę gorsza - parę dni temu nawiedził  mnie księżulek. A że ja ostatni raz kościół odwiedziłam podczas wesela mojej siostry jakiś rok temu, to niestety nie mogłam skądinąd wiedzieć, że to dziś ma nastać ten sądny dzień.... (co do wzmianki do kościoła, to nie chcę tu teraz szpanować jakim to jestem zajebistym ateistą, który hejtuje wszystkich katolików na forach internetowych i rzuca żenujące hasła w stylu:"grzeczne dziewczynki idą do nieba, a ja jestem niegrzecznym ateistą, i na obiad jem koty, i tylko czasem mi się przypomina, że Bóg jednak istnieje, jak się zbliża geografia i tylko cud mnie może uratować od oblania kolejnego sprawdzianu... ale szatan mi to kiedyś wybaczy", tylko po prostu chcę powiedzieć, że jestem pierdolonym leniem, którego marzeniem jest spędzenie całej niedzieli w piżamie, a wyjście do kościółka niestety stoi na przeszkodzie tego szatańskiego planu... A myśleć o pierdołach mogę tak samo w domu jak i w "przybytku bożym"). W każdym razie na całe szczęście moja siostra mieszka na tym samym osiedlu, dzięki czemu mogła nas ostrzec telefonicznie rozpaczliwym: "ksiądz idzie!". Z żalem więc wyłączyłam laptopa i postanowiłam się w przebrać, bo w rozciągniętych dresach i T-shircie z logiem: "Jedynka - kochamy naszych klientów" jakoś mi nie wypadało mi witać "Jego Świątobliwości...". Po chwili zaczęłam gorączkowo myśleć, co się układa na stole, co by dom dobrze wypadł w rankingu innych domów, w kategorii "Najpiękniejszy, najświętszy, najbardziej fałszywy". W kwestii pomocy nie mogłam liczyć na moich rodzicieli, z których jeden był nieobecny a drugi niewzruszenie oglądał jakiś film na laptopie (głośno). "Woda święcona" - to była moja pierwsza myśl. "Biblia" - druga. "Skąd ja to, kurwa, wezmę?!" - trzecia. Koperta z "symboliczną opłatą" została przekreślona z góry, bo ja się łapówkarstwem brzydzę! Na szczęście mój wzrok padł na świeczkę z logiem "Caritas" - okej, nada się. Józef, Maryja i jakieś barany z szopki też się znalazły, a pomiędzy nimi ustawiłam krzyż. Dobra, jest coraz lepiej. W samą porę "uświęciłam" pokój, bo w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi - nadszedł "support" księdza. Ledwo zdążyłam chwycić paczkę zapałek, żeby zapalić świecę (a w razie potrzeby pozostawiłam parę na widoku, gdyby księżulek postanowił wypalić ze mnie piętno grzechów...) kiedy do domu wparowała "czarna trójca", z kolędą na ustach. I tu właśnie wydarzyła się najzabawniejsza część tego spotkania. Mój mały pies (dla przypomnienia: lat 80, rasa: wypłowiała chichuahua) najpierw doskoczył do księżulka przeraźliwie szczekając (w czym akurat nie było nic dziwnego), potem jednak, gdy się trochę uspokoił zaczął go intensywnie wąchać. Po obwąchaniu buta, zaczął też wąchać inne części ciała (nie wnikajmy w szczegóły i przyjmijmy, że nogę),  i cały się schował pod księdzową "sukienką" - widać było tylko jego ogon... Chyba mu się spodobał panujący tam mikroklimat czy coś, bo pozostał tam przez dobrą minutę... Można więc sobie wyobrazić, jak wyglądał ksiądz, z ogonem psim wystającym między butami, gdzie wokół rozlegało się tylko intensywne niuchanie (psa, nie księdza). Biedny księżulek udawał, że nie widzi sytuacji, i nadal wytrwale odmawiał "Ojcze nasz", dwaj ministranci z zainteresowaniem przyglądali się obszarowi stóp EKSCELENCJI, a ja dusząc się ze śmiechu stękałam dzielnie: "i nie wódź nas na pokuszenie...". Poza tym incydentem spotkanie przebiegło nad wyraz spokojnie a ksiądz po badawczym spojrzeniu na nas i na mieszkanie (dłużej zatrzymał wzrok na telewizorze i laptopie) i po krótkim wywiadzie środowiskowym wyszedł z domu, żegnany radosnym: "do widzenia!" mojego ojca. Jedynymi skutkami tej "wizyty duszpasterskiej" były tylko ślady stóp po zabłoconych buciorach w całym domu i to, że teraz mogę opowiadać znajomym, jak to księża na moim osiedlu mają ogony między stopami...


                      No ale dobra, weszłam na strasznie poważny i katolicki temat. Może opiszę coś ZGOŁA przeciwnego, a mianowicie cofnę się do zeszłej soboty, a dokładnie godziny 10 rano. No więc, obudziłam się czując okropną suchość w gardle i ból głowy. Długo nie musiałam szukać przyczyny - musiał być wczoraj Michel. A może i dwa... I jeszcze suchy kaszel - z fajek, oczywiście. No i ostatnie spojrzenie na telefon. Fuck fuck fuck. Jak na zwolnionym tempie przywołałam obraz wczorajszego wieczoru, w którym ujrzałam siebie z telefonem w ręce, piszącą jakieś głupoty do mojego byłego (niedoszłego - w przenośni i dosłownie) Jebanego Erotomana, Pseudointelektualisty i jeszcze raz Erotomana, a obok moje towarzyszki też piszące smsy, do byłych, przyszłych, planowanych i zapomnianych... A przecież obiecywałyśmy, że to już ostatni raz tej nieszczęsnej imprezowej trójcy - czyli my + alkohol + telefon komórkowy. Suchość w gardle, kaszel i uczucie wstydu szybko ułożyło się w jedną całość: był melanż z Omegą i Tajemniczą A. Bojąc się patrzeć na skrzynkę wiadomości wysłanych i na stan konta na komórce i w portfelu, zaczęłam wspominać ten wieczór, i mimo tego, że w obecnej chwili miałam nikłe chęci do życia to próbowałam skupić się na bardziej pozytywnych aspektach wyjścia. No więc tak, najpierw było typowe wyjście do Biedry w celu zakupienia naszego napoju bogów (jeszcze wtedy trzeźwe i w miarę stabilne psychicznie i fizycznie), później spożywanie tegoż pod czepakiem, jak zwykle pełne magii i czaru, na koniec jakaś dyskoteka w pubie no i seria sms-ów, o której wolałam jednak zapomnieć...  No cóż, ogólnie było tak jak zwykle, czyli trzepak, my i michelowa rozpusta! Chociaż może nie całkiem tak jak zwykle... Jak już wspominałam, wyjścia z Omegą zawsze są w pewien sposób nieobliczalne, tak więc i teraz zdarzyło się coś, co nieco odbiegało od normy naszych typowych piątkowych wyjść - gdy w spokoju kończyłyśmy sączenie naszych trunków, nadeszła grupa jakiejś innej elity społecznej, która najwyraźniej też sobie upodobała naszą miejscówę. Po jakimś czasie zaś nadjechał tam samochód, duży, jakiś van chyba. My więc odruchowo postawiłyśmy butelkę za sobą i oddaliłyśmy się od tego miejsca, udając, że my tu przypadkiem, bo tu ładnie zachód słońca widać, i  wschód słońca też niczego sobie... I wtedy zdarzyła się epicka chwila. Najpierw usłyszałyśmy głośne chrupnięcie, a następnie donośne "kuuurwaaa" rozlegające się z wnętrza pojazdu. Wszystko było jasne - okazało się, że nasz gość najechał kołem na -jakże by inaczej- naszego Michela, stojącego niepozornie koło krawężnika (Tajemnicza A twierdziła, że to wcale nie był nasz Michel, że jesteśmy niewinne! Jednak ze względu na to, że już jakieś paręnaście/parędziesiąt razy miałyśmy okazję się przekonać, że na objętość jej mózgu liczyć nie możemy, tak więc i teraz nie przejęłyśmy się bardzo jej zdaniem...). Opcji, że przebił swoją oponę, wolę nawet nie brać pod uwagę... Na szczęście stojąca obok nas grupka koneserów, przerażona basem i wymiarami kierowcy vana (myślę, że spokojnie by zdołał zabić jednym ciosem wszystkie 10 osób, które stały wtedy pod czepakiem), zabrały się szybko za sprzątanie "tego syfu" a my tak samo szybko oddaliłyśmy się z miejsca przestępstwa - wtedy jakoś bardzo poczułyśmy w sobie, że jednak jeszcze trochę chciałybyśmy pożyć, a nie zginąć pod trzepakiem z Michelem w ręku  (choć teraz jak tak na to patrzę - całkiem piękna byłaby to śmierć, prawie jak dla jakiejś idei...). O "wybrykach" imprezowych Tajemniczej A, jak podrywanie każdej osoby w odległości najbliższego metra, w tym 30-letniego dj'a, pobliskich żuli, czy swojego znajomego-nożownika i psychopaty lepiej póki co nie będę wspominać -  takie kąski przeznaczymy na osobną notkę.
                   Mało było narzekania, ale myślę, że po nadchodzącym tygodniu znajdzie się więcej powodów do jęków, głównie ze względu na to, że zbliża się sesja, egzamin na prawo jazdy (moja ostatnia jazda polegała na tym, że powtarzałam sobie tylko rozpaczliwie w myślach: nie rozpłacz się jeszcze, wytrzymaj te pół godziny...) i milion tysięcy zaliczeń.  Tak więc, jeśli przeżyję tą bitwę to do zobaczenia niebawem! I gratuluję tym, którzy zdołali to przeczytać do końca.
                                                                                                                                             Alfa
               

sobota, 5 stycznia 2013

Współczesny książę


Ten blog miał głównie za zadanie zaspokoić moja silną potrzebę hejtowania, ale wprawdzie mówiąc żeby to się udało  musiałabym pisać codziennie, także niestety od czasu do czasu zdarzy się, że wyżyje się na kimś w tym rzeczywistym świecie. Ale nigdy za nic, rzecz jasna. Ostatnio wkurwiło mnie wiele rzeczy, tak wiele, że aż nie jestem w stanie określić która najbardziej. Dla odstresowania postanowiłam pokrążyć w sieci i poczytać posty równie wkurwionych ludzi co ja, bo jak wiadomo nic tak nie poprawia tak humoru jak świadomość, że inni maja gorzej, no albo chociaż podobnie. Krążyłam miedzy napalonymi, różowymi i tępymi do porzygania dziuniami, od czasu do czasu nadziewając się na te mroczne, porzucone, wręcz OPĘTANE 12,13,14 letnie zwolenniczki anime. Moja zdruzgotana psychika na siłę próbowała znaleźć chociaż jedną bratnią duszę, chociaż kurwa pół, bo przecież musi być ktoś kto mnie...tzn. nam, dorównuje. I smutne to, ale prawdziwe, chociaż zarazem i pochlebiające, że jest nas Kochani niewielu. Zaśmieciłam sobie umysł tyloma wypocinami o nieszczęśliwych miłościach, że prawie zaczęłam utożsamiać się z ich głównymi bohaterkami, już o mało co łza nie pociekła mi po policzku, gdy nagle...
          Tak a propos spraw damsko-męskich, jedną z wielu wiadomości, która niedawno ogromnie  mnie zażenowała  było okrzykniecie książki pt. „50 twarzy Grey'a” bestsellerem wszech czasów w Wielkiej Brytanii . Słyszałam owszem, że książka ta okazała się niezłym fenomenem, ale myślałam, że raczej wśród ciekawskich nastolatek, których jeszcze infantylność głównej bohaterki nie irytuje, a wręcz utożsamiają się z nią. A tu proszę jakie zaskoczenie, książka ta zrewolucjonizowała życie seksualne MILIONÓW!  No tak. Bo ona się ciągle rumieniła. A on mruczał. A ona jęczała. A on zabraniał jej przygryzać dolną wargę. A jej wewnętrzna bogini radowała się. Ale ok, niech będzie że to wina przekładu, przyznaję się bez bicia, że  w oryginale nie czytałam. Moja wina, poszłam na łatwiznę, jestem złym człowiekiem, a moja wewnętrzna bogini się nie raduje. Zasługuję na najwyższą karę, zabijcie mnie.
A teraz moi  mili ,wierni i jakże liczni fani dla rozluźnienia opowiem Wam bajkę.           Pewnego pięknego, jesiennego dnia księżniczka Omega I Zimna opuściła mury swej komnaty i udała się na wielki bal organizowany na zamku. Ach, było tylu arystokratów, pięknych dam i wytwornego wina, że Omega szybko zapomniała o otaczającej  ją szarej rzeczywistości. Bawiła się świetnie zapoznając się przy okazji z innymi księżniczkami (chociaż plebs też się znalazł, ale omijała go szerokim łukiem) i śmiejąc się do rozpuku. Aż tu nagle spośród wirującego tłumu wyłonił się On. To było jak objawienie, jak grom z jasnego nieba, jak prywatna, wewnętrzna apokalipsa. Zaintrygowana księżniczka zbliżyła się wiec nieco chwiejnym krokiem do owego młodzieńca, jednakże na bezpieczna odległość, co by sobie nie pomyślał, że ladacznica jakaś. Jego blask był oślepiający, a ciało księżniczki powoli przechodziły gorące prądy, sama już nie wiedziała czy za sprawą zbyt dużej ilości wina, czy może owy młodzieniec podziałał na nią jak narkotyk? Księżniczka promieniała ze szczęścia, gdy ten nieoczekiwanie poprosił ją do walca. I kiedy kilka dni później wysłał do niej posłańca z listem. I kiedy jeszcze kilka dni później spożywali romantyczną kolację na zamku i...huj.


Oda do frajera

Niby zabawny i wyluzowany,
A chamski, zły, nieopanowany,

Zaradny, cwany i modnie ubrany,
Inteligentny, męski, wysportowany.
Od czasu do czasu bardzo wrażliwy,
Wszystkie koleżanki z fejsbuka go wielbiły.
Niegrzeczny, wykłady zawsze olewał,
Czego oczywiście każdy się po nim spodziewał.
Od stop do głów spryskany Lacostą,
Ach, ostro ociekał zajebistością,
Popularny, miał tysiące znajomych,
Nie wspominając już o licznych źródłach dochodowych.
Kochał psy i nie lubił blondynek,
Dużo pił, przeklinał i seksownie wypuszczał z ust dymek.
Szukał prawdziwej damy, a nie pospolitej dyskotekowej szlamy, 
Tej jedynej, mądrej, z poczuciem humoru,
Którą mógłby odwozić swoim przyszłym Mercem do domu.
Miał  też takiego wielkieeeeeego… Ipod’a,
No, ale księżniczka była dla niego za słaba.

Jak dobrze, że skurwysyn okazał się tylko stajennym.




Omega



środa, 2 stycznia 2013

Sylwester z Polsatem, praskie: Ahooj i Legia rządzi!

               No i jestem. Alfa i pierdolony kujon, której przyjaciele to wianuszek z kółka różańcowego. Ech, nie za dobrze to brzmi... Mam jednak nadzieję, że z biegiem kolejnych notek, ten obraz zostanie choć trochę rozjaśniony (albo wyjdę na jeszcze gorszego frajera, whatewah). Jeśli mogę coś dodać na swój temat to powiem,  że moje hobby to j. niemiecki i podbijanie świata z Omegą (pod trzepakiem, potocznie zwanym czepakiem), spożywanie wykwintnych trunków (michel stanowi tu pozycję prowadzącą oczywiście) z tąże Omegą i niekiedy z Tajemniczą A, do której dojdziemy później ("dojdziemy" w jej przypadku jest również słowem kluczowym), no i ogólna walka o przetrwanie w świecie, który mnie otacza. Ale może przejdę do szczegółów.
             Ciężko mi idą te początki pisarstwa, głównie dlatego, że ostatni raz, gdy prowadziłam bloga miał miejsce jakieś 6 lub 7 lat temu, gdy byłam jeszcze hot 13-stką, a moje "słitaśne notki" ograniczały się do pisania miliona emotikonek, przerywanych : lofff i koff, opisywania szczegółowo mojej każdej "krejzolskiej przygody", ewentualnie żalenia się na moje wyimaginowane przeżycia miłosne, któremu towarzyszyło zastanawianie się, czy moja ekierka jest wystarczająco ostro do pocięcia się. Tak, wiem, mam straszną przeszłość, ale próbuję z tym żyć (chociaż użalanie się nad wyimaginowanymi przeżyciami miłosnymi pozostało, wybaczcie!). Mam nadzieję, że moje współczesne pisarstwo będzie zdecydowanie inne od moich radośnie-żałosnych początków, co podsumuję krótko i zwięźle: Już was nie loffciam, skurwysyny! :*
             Skoro już wiecie co nieco o mnie, to przejdę może do wydarzeń ostatnich dni. Ze względu na to, że mamy styczeń, warto by było opowiedzieć coś o Świętach. Moje - wyglądały tak jak zawsze. Ciepła rodzinna atmosfera, przerywana tylko czasem radosnymi komplementami na temat nieobecnych i obecnych członków rodziny ("Przecież X nie skończył żadnej szkoły, tylko myje sracze w ....", "Ale jak się ma takich rodziców to cóż się dziwić...", "Coraz bardziej upodabnia się do naszej rodziny - głównie pod względem wagi, tłuścioszek!") i stałymi pytaniami: "A ty masz już jakąś sympatię?", w domyśle: "Znajdź sobie kogoś wreszcie, bo wstyd i hańbę przynosisz rodzinie, ja w twoim wieku miałam już męża, dwójkę dzieci, a może i wnuczęta!", a wszystko przy zapachu świętecznego kompotu z suszu i świątecznej wódki. Zdarzały się jednak również elementy radosne, tak jak wizyta u mojego wujka chrzestnego, który po wypiciu dość konkretnej ilości kompotu z wódki, przepijanego czasem tym z suszu, opowiedział zebranym, że udzielam korepetycji Edycie Górniak, a mój *chłopak-milioner ma rozliczne ziemie na Mazurach i Pomorzu, Kresy Wschodnie w zasadzie też są jego!
*dla uściślenia - ten chłopak-milioner to Cepus Niezdarus, wspomniany już w poprzedniej notce, który bynajmniej nie jest milionerem, i który nie był, nie jest i nie będzie moim chłopakiem. Po prostu kiedyś na skutek nieprzewidzianego splotu wydarzeń zdarzyło się, że moja rodzina go poznała i od tego czasu jawi się w ich oczach jako ich zięć/wnuk/kuzyn i są święcie przekonani, że moje zaprzeczenia są tylko objawem wstydu młodzieńczej miłości, a tak naprawdę to niebawem zabiją dla nas dzwony kościelne... Ekhm, zaraz wracam, tylko zwrócę obiad.
            Poza tym oczywiście milion "tak bardzo szczerych" życzeń świątecznych na facebooku, podczas czytania których mam zawsze ochotę wyrzucić laptopa przez okno... Nie wspomnę już o idiotycznych wierszykach świątecznych (tak samo szczerych), wysyłanych metodą: "kopiuj-wklej", które podczas każdych Świąt wkurwiają mnie tak samo. Pewnie dlatego w tym roku dostałam tylko 5, zamiast 50-sięciu tak radosnych życzeń (mam nadzieję, że odpowiedź: "Nawzajem" była tu wystarczająca). W każdym razie, Święta minęły, a kilogramy jedzenia zostały strawione (z nieustającą nadzieją: "Może w tym roku pójdzie w cycki..."), jednak nie mogłam cieszyć się dalszym ciągiem Świąt w domu, ewentualnie pod dobrze nam znanym czepakiem - nadszedł wyjazd z również wspomnianym wcześniej, kółkiem różańcowym z katolickiego gimnazjum, zawnego potocznie: katolem. Sama nie wiem, czemu z nimi spędzam czas - chyba dlatego, że łączy mnie szkolny sentyment gimnazjalnych lat, gdy wraz z nimi dzieliłam się moją "słitaśnością i krejzolstwem". Poza tym za każdym razem łudzę się, że może się choć trochę zmieniły, że może tym razem będzie lepiej... Niestety, nie zmieniły się. Koleżanka X to osoba, której zachowanie za każdym razem przypomina mi głównego bohatera filmu "Ja Robot" (potrafi się nie odzywać przez 3 godziny a jej chęć do życia i zabawy i ogólną energię życiową mogę porównać do zachowania mojego psa, który ma około 80 lat), oraz koleżanka Y, która z kolei ma ZBYT DUŻO energii życiowej i po 12 godzinnej podróży potrafi nawijać (przez kolejne 12 godzin), głównie na temat tego, jak wszyscy wokół niej są źli i okrutni, a ona wyróżnia się błyskotliwością, poczuciem humoru i ogólnym obyciem. GŁOŚNO nawijać. Na sam cel podróży nie mogę jednak narzekać - wylądowałyśmy w Pradze (i bynajmniej nie tej warszawskiej), z którą wiąże się u mnie wiele wspomnień (Omega wie coś na ten temat) i która w zimie wygląda pięknie - poza tym na czas Świąt przyjeżdża tu tak wiele turystów, że na obszarze paru metrów kwadratowych można obserwować przekrój wszystkich ras i narodowości (poczuć na własnej skórze też - Most Karola był tak przepełniony, że ciężko było się przez niego przebić, nie czując azjatyckiego łokcia w swoim żebrze lub palca Niemca w brzuchu). Zetknięcie z innymi kulturami (lub, może mówiąc dokładniej - zderzenie) było więc wyjątkowo dobitne. Poza tym, w celach ograniczeń finansowych, dzieliłyśmy nasz pokój hotelowy (hotelowy? chyba raczej akademicki...) z ludźmi z całego świata, co stanowiło dość wstydliwe, lecz jednak ciekawe doświadczenie. Gdyby nie to, to możliwe, że zebrałoby mi się na wspominki lat młodzieńczych (?) i wzięłabym się za próbę samobójczą, zaczynając od ostrzenia ekierki. Podczas tego wyjazdu zwiedziłam chyba wszystkie możliwe muzea, galerie i kościoły (koleżanka Y ma podobną chęć do życia, czyt. imprez do koleżanka X, toteż na nocne życie w metropolii czeskiej nie mogłam liczyć - dobrze, że przynajmniej wypicie piwa było mi dozwolone), dowiedziałam się, że wyglądam jak Turczynka (a przecież ostatniego kebaba jadłam tydzień temu...), i zrozumiałam, że jeśli chce się przeżyć niezapomniane (lub zapomniane) przeżycia za granicą to lepiej jechać w doborowym towarzystwie, co by czeskie 'Ahoj!' nie zamieniło się w nieco mniej radosne: 'A huj...'.
                  Po paru dniach nadszedł czas 12-godzinnej podróży powrotnej, po której z urodą zombie wytoczyłam się z autokaru na ulice Warszawy i z niecierpliwością oczekiwałam Sylwestra... Do ostatniej chwili łudziłam się, że w tym dniu, a raczej tej nocy będzie mi towarzyszyć koleżanka Omega, z którą imprezy są zawsze... nietypowe, niestety zły los nas rozdzielił i przyszło mi świętować (choć nie wiem czy to słowo jest odpowiednie w odniesieniu do mojego Sylwestra) z towarzystwem z Pragi. Pierwszy rzut oka na moje koleżanki i ich miny, które wyrażały: "Nienawidzę Sylwestra, nienawidzę Warszawy, was też nienawidzę" sprawił, że zaczynałam się zastanawiać co ja tu właściwie robię... Żeby jednak się całkiem nie załamać, postanowiłam, że ja na przekór wszystkiemu, będę się bawić świetnie. Choć tęskniłam za Omegą i naszymi melanżami jak za jakimś jebanym ukochanym (a możliwe nawet, że bardziej) to jednak z lichą nadzieją ok. godziny 21 wyruszyłam na warszawski rynek. Tutaj powitał mnie uroczy głosik Kasi Cichopek i  Krzysztofa Ibisza. W otoczeniu przygnębionych życiem koleżanek-katoli, rodziców z dziećmi i nawalonych studentów (wtedy poznałam co oznacza prawdziwa zazdrość...) bujałam się do hitów takich "gwiazd" jak Ewa Farna, Kora czy Liber. Niestety zobaczyć ich na żywo nie było mi dane, gdyż jedyny widok przede mną stanowiło tysiąc głów i wyciągniętych rąk. Choć nie były to szczególnie moje muzyczne klimaty, to jednak czułam, że coś się dzieje, a kiedy usłyszałam ze sceny: "łop łop łopa gan gan stajl" i "ona tańczy dla mnie" nadzieja wstąpiła w moje serce i zaczęłam tańczyć, skakać i drzeć ryja na pół rynku, myśląc sobie, że nawet towarzyszki stojące jak posąg i rzucające zdegustowane spojrzenia nie będą w stanie zepsuć mi humoru. Nawet jedna z nich zaczęła po pewnym czasie tańczyć ze mną, co rozpatruję w kategoriach cudu! Po północy skierowałyśmy się w drogę powrotną do domu koleżanki X, a że moje skomlenia o jakiś alkohol nie przyniosły skutku, to tego Sylwestra spędziłam CAŁKOWICIE TRZEŹWO, bez choćby JEBANEJ KROPLI szampana (propozycje kupienia Piccolo potraktowałam jako mało śmieszny żart...). Droga na przystanek była zaiste ciekawa - pijani debile odpalali race, petardy i sztuczne ognie na ulicach Warszawy na co przechodnie reagowali z wrzaskiem i dzikim przerażeniem w oczach, jakby się bali, że zaraz zostaną zbombardowani (no dobra, przyznaję się - ja też należałam do tych przechodniów). Faktycznie ciekawym doświadczeniem były strzelające zewsząd fajerwerki, nawet spod Twojej stopy...Nocnym autobusem, w otoczeniu panów kibiców powróciłyśmy do mieszkania koleżanki X, podczas to której podróży dowiedziałam się, że Legia rządzi, a Polonia jest kurwą i nawet pani Hania jest za Legią. Wkurzony kierowca co chwila groził, że nie będzie jechać dalej, póki towarzystwo się nie uspokoi (co panowie kibice komentowali błyskotliwym: kierowca też kurwa), dlatego też cała podróż zajęła nam około 50 minut. Ogólnie uznałabym ją za całkiem zabawną, gdyby nie fakt, że do środka autobusu nocnego numer 61, wpakowała się połowa osób bawiących na warszawskim rynku, przez co przebywałam w szczególnej bliskości z pijanymi podróżującymi i czułam każdy centymetr mojego ciała. Z radością wysiadłam więc na osiedlu "Zacisze" i zasnęłam, myśląc sobie, jak to będzie pamiętać w szczegółach całą imprezę. Zbyt długo niestety nie pospałam, gdyż koleżanka Z, która nie brała udziału w naszym wyjeździe, zarezerwowała bilety na autobus na godzinę 8 rano (bez komentarza), więc z uczuciem podobnym do największego kaca mordercy pomknęłam do metra, a potem z radością powitałam ojczyste ziemie. THE END!
                    Dobra, na dziś koniec jęków, wracam do czynności, które każdy pierdolony kujon najbardziej lubi (jakiś serialik, a może XBox..?), a że w piątek szykuje się kolejne michelowe posiedzenie, to sądzę, że już niebawem spłynie na nas kolejny strumień natchnienia i kreatywności, tak więc - zapraszamy już niebawem!
                 Spragniona alkoholu i ŻYCIA Alfa
           
                   

Moja pierwsza homilia



Początki zawsze są trudne, mawiają. Ja za to zaczynanie wszystkiego od zera opanowałam do perfekcji, zmiany już mnie nie przerażają, wręcz przeciwnie, te skoki adrenaliny sprawiają mi dziką przyjemność.  Pod tym względem moim całkowitym przeciwieństwem jest Alfa, która dumnie brnie do  wyznaczonego przed wieloma miesiącami celu o mało, że się tak wyrażę, dupa się jej nie zapali. Taki los pierdolonego kujona. Alfa zajmuje pierwsze miejsce w naukowym wyścigu szczurów, biegnie do celu po trupach,a co za tym idzie nikt z rówieśników,napalonych blond studentek, nie dostrzega jej bogatego, barwnego wnętrza. Nikt oprócz mnie, rzecz jasna. Kiedy skonane po obcowaniu z ludźmi, których nie znosimy(a wręcz doprowadzają nas do białego wkurwu) mamy okazję od czasu do czasu spotkać się wieczorem pod trzepakiem i obalić Michela, wtedy tworzy się historia. Uwalniamy nasze wnętrza, otwieramy umysły, zamykamy oczy...a potem to już z górki. Tak wiem, że to dziwnie brzmi, ale uwierzcie nigdzie nie ma bardziej niepowtarzalnego klimatu. Trzepak to nasza miejscówa z dala od ludzi ,tylko my i kochane procenty. I napierdalanie na cały świat jaki jest zły i niedobry.
 Nasz psychiatra, no dobra może to bardziej psychiatra Alfy niż mój, zalecił zajęcie dodatkowe w celu wyładowania frustracji.  Jakiej kurwa frustracji?! 
No tak trochę przydługawy ten wstęp, w sumie może i zbędny, takie wprowadzenie do narzekania, ale po co? Przecież narzekanie to nasz sport narodowy.  Tak, wszyscy znamy i rozumiemy swoją sytuacje.
Teraz to już nie wiem od czego zacząć, co powinnam opisać w celu pozbycia się złych emocji i ku przywróceniu mojej wewnętrznej nirvany? Nieudane święta, nieudany sylwester, nieudane pseudo związki, a może fenomen jednej z naszych wspólnych znajomych, której wartość jak uważa zależy od liczby napalonych chłopców gwałcących ją wzrokiem?
No dobrze, może zacznę tę sesje terapeutyczna od opisania Sylwestra. Tak, pamiętam go czyli już jest źle. Ale nie martwcie się erotyk o ’’ Tajemniczej A’’ i wygłodniałych bestiach już niedługo.
Domówki od zawsze kojarzyły mi się z bardzo udanymi imprezami, no wiadomo może nie od razu jakieś dziwki,koksy i lasery,ale zajebisty humor i pląsy do białego rana (może aspekt obdzwaniania po pijaku wszystkich znajomych pominę,na szczęście z niektórych rzeczy się wyrasta) zawsze. Jako że wróciłam na święta z Miasta Brudów i Wyrąbanych Chodników w moje rodzinne,kochane strony, postanowiłam,  że Sylwestra również tutaj spędzę. Byłam pewna, że źle być nie może, ‘’zła impreza z Alfą? Przecież razem rozkurwiamy kosmos!” Tak. Tylko, ze Alfa tuż po świętach wyjechała na niezapomnianą dziką przygodę ze swoim kółeczkiem różańcowym i nie udało się jej wrócić na Sylwestra. Na początku miałam jej za to zabić psa, potem wszystkich znajomych z facebook'a, a na końcu znajomych znajomych...ale nieoczekiwanie pojawiła się propozycja od kolegi z liceum (nazwijmy go...Cepus Niezdarus) na wkręcenie się na jakąś domówkę. W moich oczach od razu pojawił się znaczący błysk, myślę sobie ‘’zajebiście, w końcu odreaguje te sztuczne święta’’. Jeśli mam być szczera, na inne propozycje imprezowania od znajomych z moich rodzinnych stron nie miałam co liczyć, moja egocentryczna postawa i zbyt pewne siebie zdobywanie świata odstrasza ludzi. Zresztą o niczyją aprobatę na siłę zabiegać nie ma sensu, a uwagi typu ‘egalitarna suka’ traktuję jako komplement. Wracając do tematu…niestety zapomniałam o jednym znaczącym szczególe, Cepus Niezdarus to flegmatyk, introwertyk, INFORMATYK, brzmi dziwnie jak na zapowiedź udanego wieczoru, co?  I oto stało się,wchodząc do mieszkania poczułam się trochę jakbym przechodziła na drugą stronę, pompatyczna muzyka, czerwone światło, duszący zapach kadzidełek. Na dywanie w kółeczku jak dzieci w przedszkolu, siedziało kilka osób z tabletami. Moja pierwsza myśl – ‘’kurwa mać.’’ Moja druga myśl – ‘’kurwa, jakaś sekta.’’ Moja trzecia myśl – wiszący na drzewie Cepus Niezdarus. Rozglądam się po ścianach, cały pokój obklejony plakatami mang i innych japońskich dziwnych stworów.” Zajebiście, czyli jednak sekta” myślę sobie i powoli nalewam wódkę do kieliszka żeby się uspokoić. Po dłużej chwili jeden z Czarnoksiężników Mang zabrał głos, intrygowało go bowiem czy generał Hujos zginął pod Cecorą, a może było to Vichy? Spoko, też lubię inteligentne tematy, tylko czemu musimy bawić się w dyskurs filozoficzny akurat w sylwestrową noc? I się zaczęło: japońskie bajki,japońskie lotniskowce,japońskie zwyczaje,japońskie kurwa drzewa, wiewiórki, kamienie. Mój umysł na szczęście powoli odurzał się przeźroczystym płynem, jak dobrze, że miałam to słodkie znieczulenie przy sobie. Inaczej przyszłoby mi sączyć jedną lampkę wina z sake przez całą godzinę. Szczerze mówiąc już wolałabym w tym czasie tańczyć gan gan stajl albo wić się do ‘’ona tańczy dla mnie’’ z Alfą pod sceną w stolicy, ale nie. Bo ja zaufałam niedoszłemu informatykowi. Nie wytrzymałam, kulturalnie uciekłam po angielsku. Nawet nie wiem ile wypaliłam zaraz po wyjściu w takim byłam amoku. Moje dwie cenne godziny życia zmarnowane,a mogłam się w tym czasie bawić w obliczanie pierdolonego ekstremum funkcji (no dobra może to niekoniecznie dobry przykład,ale na pewno znalazłoby się mnóstwo ciekawszych rzeczy np. picie w łóżku ). Ale druga część imprezy już nie była taka zła(‘’taa, pocieszaj się!’’ krzyczy w tym momencie moja podświadomość)  flaszkę miałam, fajki też, znalazła się nawet jakaś porządna muzyka w telefonie, no i najważniejsze, miałam doborowe towarzystwo czyli...samą siebie. Żyć nie umierać.
Frustrowała mnie tylko jeszcze jedna myśl (uwaga teraz będzie żałośnie,ale panie doktorze, czy terapia miałaby sens bez wspominania?) otóż mój były, powiedzmy…Cepus Pseudointelektus, bawił w tym czasie na dzikiej imprezie w Mieście Brudów. On. A ja, pani świata, która na dobrą sprawę pokazała mu te wszystkie uroki życia, odbiła go od dna i uratowała od towarzyskiej śmierci, była sama jak palec. Ale za to już wolna i pijana.

                                                                                                                                   Omega