Ciężko mi idą te początki pisarstwa, głównie dlatego, że ostatni raz, gdy prowadziłam bloga miał miejsce jakieś 6 lub 7 lat temu, gdy byłam jeszcze hot 13-stką, a moje "słitaśne notki" ograniczały się do pisania miliona emotikonek, przerywanych : lofff i koff, opisywania szczegółowo mojej każdej "krejzolskiej przygody", ewentualnie żalenia się na moje wyimaginowane przeżycia miłosne, któremu towarzyszyło zastanawianie się, czy moja ekierka jest wystarczająco ostro do pocięcia się. Tak, wiem, mam straszną przeszłość, ale próbuję z tym żyć (chociaż użalanie się nad wyimaginowanymi przeżyciami miłosnymi pozostało, wybaczcie!). Mam nadzieję, że moje współczesne pisarstwo będzie zdecydowanie inne od moich radośnie-żałosnych początków, co podsumuję krótko i zwięźle: Już was nie loffciam, skurwysyny! :*
Skoro już wiecie co nieco o mnie, to przejdę może do wydarzeń ostatnich dni. Ze względu na to, że mamy styczeń, warto by było opowiedzieć coś o Świętach. Moje - wyglądały tak jak zawsze. Ciepła rodzinna atmosfera, przerywana tylko czasem radosnymi komplementami na temat nieobecnych i obecnych członków rodziny ("Przecież X nie skończył żadnej szkoły, tylko myje sracze w ....", "Ale jak się ma takich rodziców to cóż się dziwić...", "Coraz bardziej upodabnia się do naszej rodziny - głównie pod względem wagi, tłuścioszek!") i stałymi pytaniami: "A ty masz już jakąś sympatię?", w domyśle: "Znajdź sobie kogoś wreszcie, bo wstyd i hańbę przynosisz rodzinie, ja w twoim wieku miałam już męża, dwójkę dzieci, a może i wnuczęta!", a wszystko przy zapachu świętecznego kompotu z suszu i świątecznej wódki. Zdarzały się jednak również elementy radosne, tak jak wizyta u mojego wujka chrzestnego, który po wypiciu dość konkretnej ilości kompotu z wódki, przepijanego czasem tym z suszu, opowiedział zebranym, że udzielam korepetycji Edycie Górniak, a mój *chłopak-milioner ma rozliczne ziemie na Mazurach i Pomorzu, Kresy Wschodnie w zasadzie też są jego!
*dla uściślenia - ten chłopak-milioner to Cepus Niezdarus, wspomniany już w poprzedniej notce, który bynajmniej nie jest milionerem, i który nie był, nie jest i nie będzie moim chłopakiem. Po prostu kiedyś na skutek nieprzewidzianego splotu wydarzeń zdarzyło się, że moja rodzina go poznała i od tego czasu jawi się w ich oczach jako ich zięć/wnuk/kuzyn i są święcie przekonani, że moje zaprzeczenia są tylko objawem wstydu młodzieńczej miłości, a tak naprawdę to niebawem zabiją dla nas dzwony kościelne... Ekhm, zaraz wracam, tylko zwrócę obiad.
Poza tym oczywiście milion "tak bardzo szczerych" życzeń świątecznych na facebooku, podczas czytania których mam zawsze ochotę wyrzucić laptopa przez okno... Nie wspomnę już o idiotycznych wierszykach świątecznych (tak samo szczerych), wysyłanych metodą: "kopiuj-wklej", które podczas każdych Świąt wkurwiają mnie tak samo. Pewnie dlatego w tym roku dostałam tylko 5, zamiast 50-sięciu tak radosnych życzeń (mam nadzieję, że odpowiedź: "Nawzajem" była tu wystarczająca). W każdym razie, Święta minęły, a kilogramy jedzenia zostały strawione (z nieustającą nadzieją: "Może w tym roku pójdzie w cycki..."), jednak nie mogłam cieszyć się dalszym ciągiem Świąt w domu, ewentualnie pod dobrze nam znanym czepakiem - nadszedł wyjazd z również wspomnianym wcześniej, kółkiem różańcowym z katolickiego gimnazjum, zawnego potocznie: katolem. Sama nie wiem, czemu z nimi spędzam czas - chyba dlatego, że łączy mnie szkolny sentyment gimnazjalnych lat, gdy wraz z nimi dzieliłam się moją "słitaśnością i krejzolstwem". Poza tym za każdym razem łudzę się, że może się choć trochę zmieniły, że może tym razem będzie lepiej... Niestety, nie zmieniły się. Koleżanka X to osoba, której zachowanie za każdym razem przypomina mi głównego bohatera filmu "Ja Robot" (potrafi się nie odzywać przez 3 godziny a jej chęć do życia i zabawy i ogólną energię życiową mogę porównać do zachowania mojego psa, który ma około 80 lat), oraz koleżanka Y, która z kolei ma ZBYT DUŻO energii życiowej i po 12 godzinnej podróży potrafi nawijać (przez kolejne 12 godzin), głównie na temat tego, jak wszyscy wokół niej są źli i okrutni, a ona wyróżnia się błyskotliwością, poczuciem humoru i ogólnym obyciem. GŁOŚNO nawijać. Na sam cel podróży nie mogę jednak narzekać - wylądowałyśmy w Pradze (i bynajmniej nie tej warszawskiej), z którą wiąże się u mnie wiele wspomnień (Omega wie coś na ten temat) i która w zimie wygląda pięknie - poza tym na czas Świąt przyjeżdża tu tak wiele turystów, że na obszarze paru metrów kwadratowych można obserwować przekrój wszystkich ras i narodowości (poczuć na własnej skórze też - Most Karola był tak przepełniony, że ciężko było się przez niego przebić, nie czując azjatyckiego łokcia w swoim żebrze lub palca Niemca w brzuchu). Zetknięcie z innymi kulturami (lub, może mówiąc dokładniej - zderzenie) było więc wyjątkowo dobitne. Poza tym, w celach ograniczeń finansowych, dzieliłyśmy nasz pokój hotelowy (hotelowy? chyba raczej akademicki...) z ludźmi z całego świata, co stanowiło dość wstydliwe, lecz jednak ciekawe doświadczenie. Gdyby nie to, to możliwe, że zebrałoby mi się na wspominki lat młodzieńczych (?) i wzięłabym się za próbę samobójczą, zaczynając od ostrzenia ekierki. Podczas tego wyjazdu zwiedziłam chyba wszystkie możliwe muzea, galerie i kościoły (koleżanka Y ma podobną chęć do życia, czyt. imprez do koleżanka X, toteż na nocne życie w metropolii czeskiej nie mogłam liczyć - dobrze, że przynajmniej wypicie piwa było mi dozwolone), dowiedziałam się, że wyglądam jak Turczynka (a przecież ostatniego kebaba jadłam tydzień temu...), i zrozumiałam, że jeśli chce się przeżyć niezapomniane (lub zapomniane) przeżycia za granicą to lepiej jechać w doborowym towarzystwie, co by czeskie 'Ahoj!' nie zamieniło się w nieco mniej radosne: 'A huj...'.
Po paru dniach nadszedł czas 12-godzinnej podróży powrotnej, po której z urodą zombie wytoczyłam się z autokaru na ulice Warszawy i z niecierpliwością oczekiwałam Sylwestra... Do ostatniej chwili łudziłam się, że w tym dniu, a raczej tej nocy będzie mi towarzyszyć koleżanka Omega, z którą imprezy są zawsze... nietypowe, niestety zły los nas rozdzielił i przyszło mi świętować (choć nie wiem czy to słowo jest odpowiednie w odniesieniu do mojego Sylwestra) z towarzystwem z Pragi. Pierwszy rzut oka na moje koleżanki i ich miny, które wyrażały: "Nienawidzę Sylwestra, nienawidzę Warszawy, was też nienawidzę" sprawił, że zaczynałam się zastanawiać co ja tu właściwie robię... Żeby jednak się całkiem nie załamać, postanowiłam, że ja na przekór wszystkiemu, będę się bawić świetnie. Choć tęskniłam za Omegą i naszymi melanżami jak za jakimś jebanym ukochanym (a możliwe nawet, że bardziej) to jednak z lichą nadzieją ok. godziny 21 wyruszyłam na warszawski rynek. Tutaj powitał mnie uroczy głosik Kasi Cichopek i Krzysztofa Ibisza. W otoczeniu przygnębionych życiem koleżanek-katoli, rodziców z dziećmi i nawalonych studentów (wtedy poznałam co oznacza prawdziwa zazdrość...) bujałam się do hitów takich "gwiazd" jak Ewa Farna, Kora czy Liber. Niestety zobaczyć ich na żywo nie było mi dane, gdyż jedyny widok przede mną stanowiło tysiąc głów i wyciągniętych rąk. Choć nie były to szczególnie moje muzyczne klimaty, to jednak czułam, że coś się dzieje, a kiedy usłyszałam ze sceny: "łop łop łopa gan gan stajl" i "ona tańczy dla mnie" nadzieja wstąpiła w moje serce i zaczęłam tańczyć, skakać i drzeć ryja na pół rynku, myśląc sobie, że nawet towarzyszki stojące jak posąg i rzucające zdegustowane spojrzenia nie będą w stanie zepsuć mi humoru. Nawet jedna z nich zaczęła po pewnym czasie tańczyć ze mną, co rozpatruję w kategoriach cudu! Po północy skierowałyśmy się w drogę powrotną do domu koleżanki X, a że moje skomlenia o jakiś alkohol nie przyniosły skutku, to tego Sylwestra spędziłam CAŁKOWICIE TRZEŹWO, bez choćby JEBANEJ KROPLI szampana (propozycje kupienia Piccolo potraktowałam jako mało śmieszny żart...). Droga na przystanek była zaiste ciekawa - pijani debile odpalali race, petardy i sztuczne ognie na ulicach Warszawy na co przechodnie reagowali z wrzaskiem i dzikim przerażeniem w oczach, jakby się bali, że zaraz zostaną zbombardowani (no dobra, przyznaję się - ja też należałam do tych przechodniów). Faktycznie ciekawym doświadczeniem były strzelające zewsząd fajerwerki, nawet spod Twojej stopy...Nocnym autobusem, w otoczeniu panów kibiców powróciłyśmy do mieszkania koleżanki X, podczas to której podróży dowiedziałam się, że Legia rządzi, a Polonia jest kurwą i nawet pani Hania jest za Legią. Wkurzony kierowca co chwila groził, że nie będzie jechać dalej, póki towarzystwo się nie uspokoi (co panowie kibice komentowali błyskotliwym: kierowca też kurwa), dlatego też cała podróż zajęła nam około 50 minut. Ogólnie uznałabym ją za całkiem zabawną, gdyby nie fakt, że do środka autobusu nocnego numer 61, wpakowała się połowa osób bawiących na warszawskim rynku, przez co przebywałam w szczególnej bliskości z pijanymi podróżującymi i czułam każdy centymetr mojego ciała. Z radością wysiadłam więc na osiedlu "Zacisze" i zasnęłam, myśląc sobie, jak to będzie pamiętać w szczegółach całą imprezę. Zbyt długo niestety nie pospałam, gdyż koleżanka Z, która nie brała udziału w naszym wyjeździe, zarezerwowała bilety na autobus na godzinę 8 rano (bez komentarza), więc z uczuciem podobnym do największego kaca mordercy pomknęłam do metra, a potem z radością powitałam ojczyste ziemie. THE END!
Dobra, na dziś koniec jęków, wracam do czynności, które każdy pierdolony kujon najbardziej lubi (jakiś serialik, a może XBox..?), a że w piątek szykuje się kolejne michelowe posiedzenie, to sądzę, że już niebawem spłynie na nas kolejny strumień natchnienia i kreatywności, tak więc - zapraszamy już niebawem!
Spragniona alkoholu i ŻYCIA Alfa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz