Jestem
lebiodą życiową. W ciągu mojego stosunkowo nie tak długiego, 20-letniego życia,
zdążyłam już złamać sobie rękę (ale nie tak zwyczajnie, że gips i po sprawie - z takimi efektami
specjalnymi, które wymagały operacji i tygodnia spędzonego w szpitalu...- a
zdarzyło się to na jakże niepozornym wf-ie, ha, kto tak jeszcze potrafi, bitchess?!), załapać parę "wybić" palca, skręceń
tudzież stłuczeń wszelkich innych części ciała, o milionach siniaków, zadrapań
i czterech szwach nad lewą brwią już lepiej nie wspomnę. Zważywszy na to, że w
zasadzie nie uprawiam żadnego sportu (chyba że do dyscypliny sportowej mogę
zaliczyć mój codzienny (przymusowy) "jogging poranny", kiedy mam 3 minuty do przyjazdu autobusu i
świadomość, że kolejny nadejdzie za 15 minut), jest to pewnego rodzaju wyczyn. W ciągu ostatnich dwóch tygodni
zdarzyła się jednak kumulacja moich wszelkich wypadków życiowych. Pierwszym z nich,
zapowiadającym nadchodzącą serię niefortunnych zdarzeń, był sromotny upadek
podczas mojego typowego rozpaczliwego joggingu porannego - już za parenaście minut miałam
mieć kolokwium z literatury niemieckiej, a że tylko wcześniejsze pojawienie się
na mej zacnej uczelni i zajęcie ostatniego rzędu mogło mnie uratować przed
dwójową zagładą, musiałam ratować się biegiem. Warunki atmosferyczne + wysokość
moich butów + moja ogólna sprawność ruchowa zdecydowanie nie sprzyjały
jakiemukolwiek wysiłkowi fizycznemu. Ale ja, w duchu werterowskiej desperacji i faustycznej wytrwałości (o której to już za
chwilę miałam pisać na kolokwium, biorąc pod uwagę optymistyczną wersję, że zdołam
się na nim pojawić) nastawiłam się, że zdążę na ten cholerny autobus numer 19,
za WSZELKĄ JEBANĄ CENĘ. I faktycznie - zdążyłam. Jednak po drodze zaliczyłam
taką glebę, że na moich rajstopach pokazała się dziura wielkości Jeziora
Bodeńskiego (co mnie podkusiło, żeby brać wtedy rajstopy?!), ręce, (twarz
prawdopodobnie też) miałam całe w błocie, którzy niektórzy zwą śniegiem, a
kolano do teraz mnie boli kiedy usiłuję je zgiąć... Resztę drogi na przystanek
żułam rozpaczliwie fragment bułki, który wepchnęłam sobie do ust przed wyjściem
z domu (bo przecież niezdrowo jest uprawiać sporty na pustym żołądku) a przez zęby (i poprzez kawałki pomidora) powtarzałam mechanicznie:
kurwa, kurwa, kurwa. Temat zdumionych spojrzeń osób, które towarzyszyły mi w
tamtym autobusie, a później na uczelni i ich min może lepiej pominę - choć zdecydowanie był on
bezcenny. Gdy już myślałam, że los mi oszczędzi wrażeń na kolejny rok, znowu
sobie ze mnie zakpił, w pewien niepozorny piątkowy wieczór. Stałam sobie
mianowicie na 4 stopniu schodów w moim domu (po których, sumując, przeszłam już
pewnie jakieś parędziesiąt tysięcy razy) i myślałam o czymś zapewne bardzo pięknym i
nieziemskim (pewnie o tym, że już zbliża się pora obiadu), bo tak bardzo się
zatraciłam w tej boskiej wizji, że zapomniałam, że stoję na schodach. Sama nie rozumiem, jak to się
mogło wydarzyć, naprawdę. W każdym razie zamiast w dół, zrobiłam krok do
przodu, co spowodowało moje stoczenie się na ziemię i tak jebany hałas, że
pewnie całe osiedle się zastanawiało, czy to nie Apokalipsa nadeszła, tylko
odrobinę spóźniona. Siedziałam tak na podłodze i zastanawiałam się co ze mną nie
tak (jeszcze wtedy mogłam siedzieć), a moja cała rodzina usiłowała się
uspokoić, bo pewnie już przewidywali, że będą zbierać moje zwłoki, czy coś. W
każdym razie mam siniaka na pół mało szlachetnego miejsca, a pisanie tego wpisu
w pozycji siedzącej sprawia mi NIEOPISYWALNY ból. I choć zdawałoby się, że to już koniec moich przygód, to nie doszłam jednak do momentu kulminacyjnego. No
więc jakiś czas temu wybrałam się na mini melanż ze stałym gronem, tzn. Omegą i Tajemniczą A (przypadkiem trafiłyśmy na zbiorowisko "krejzolskich" hot 16-stek, które całą imprezę robiły dzióbki do aparatu przy dźwiękach Justina Biebera w tle). Poza jednak typowymi "skutkami fizycznymi" wyjścia jak bóle głowy i ogólne poczucie Weltschmerz, pojawił się kolejny, dotąd rzadko widywany, efekt poimprezowy - mianowicie wielka czerwona plama na pół pleców. Tym razem od razu wiedziałam co do niej doprowadziło - podczas naszego szaleńczego tańca (prawdopodobnie leciało "ona tańczy dla mnie") i skakania w kółeczku, zadziałała na mnie jakaś tajemnicza siła odśrodkowa (choć to może była jednak siła od-alkoholowa, ciężko stwierdzić), odbiłam się z impetem od towarzystwa i wpadłam prosto w ramiona jakiejś laski, która niosła czajnik z wrzątkiem... Po moim krzyku "palę się!" okazało się, że jednak to tylko małe oparzeniem a ja mogłam wrócić w jednym kawałku i bez strat skórnych (skórzanych (?)) do domu. Przy tym wszystkim muszę się jednak pochwalić, że mimo lodowiska na ulicach nie wyjebałam się się jeszcze ani raz, a więc jednak jest jaka sprawiedliwość na tym świecie - no chyba że po prostu mam czekać na dzień, w którym po poślizgu zrobię cztery piruety, dwa salta i szpagat, a po upadku wyląduję na swojej własnej głowie, czy coś.
Sama nie wiem po co ten wpis - może chciałam wyrzucić z siebie cały ten ból, tym razem nie tylko psychiczny ale głównie fizyczny ostatnich dni, albo zjednać się z tymi, którzy też cierpią na Chroniczny Zespół Niedorozwoju Ruchowego (no proszę, przecież na pewno nie cierpię na ten problem sama...), ewentualnie powiedzieć wszystkim tym, którzy uważają mnie za skończonego frajera i sierotę że.. tak macie rację! Miłego czytania, nie-czytania też.
Obolała Alfa